trwa inicjalizacja, prosze czekac...kolczyki naszyjniki

"Sentir" czyli uczucia


Słowa to za mało, żeby opisać to co dzieje się na nowym albumie Yasmin Levy “Sentir”. Prawdziwa burza emocji, mieszanina kultury żydów sefardyjskich z andaluzyjskimi korzeniami artystki, a to wszystko doprawione tajemniczo i nieco mrocznie brzmiącym niemal nieużywanym już dziś językiem Ladino. “Sentir”, czyli uczucia, bo tak należy tłumaczyć ten tytuł jest niesłychanie trafnym określeniem, gdyż uczuć tych nie brak z obu stron, zarówno artystki jak i słuchacza.
Yasmin, trzema poprzednimi albumami zdążyła już przyzwyczaić swoich wyznawców, do których i ja się zaliczam, że nie w głowie jej wycieczki w stronę muzyki ładnej i przyjemnej, która nie będzie długo zalegać na sklepowych półkach. Wręcz przeciwnie, chętnie zapomina o nowoczesności i wszystkich jej dobrodziejstwach, chwytając za akustyczne instrumenty, zapominając o popularnych nurtach oraz sięgając jak najdalej się da do swoich korzeni. W rezultacie tego ofiaruje nam niesłychanie osobistą, pełną prawdy, uniesień i emocji muzykę, która zostawia ślad na duszy każdego, kto kiedykolwiek się z nią zetknął. Jej nowe kompozycje zaprezentowane na “Sentir” mienią się różnymi kolorami, raz to ognistego flamenco, innym razem tradycji sefardyjskiej by ostatecznie sięgnąć także i po jazz. Wszystko to przeplata się i łączy jak w najdoskonalszym, misternie wykonanym kalejdoskopie. To co urzeka za każdym razem gdy słyszę Yasmin, to jej pełen dramaturgi i tęsknoty głos, porażający po stokroć bardziej niż całe zastępy portugalskich pieśniarzy fado. Swoim głosem potrafi dotrzeć w najczulsze miejsca, co udowadnia niejednokrotnie, ale najpiękniej w cohenowskim “Hallelujah” przy którym łzy aż cisną się do oczu. Czasem wydaje się to niesprawiedliwe, że Bóg obdarował ją tyloma dobrami jak uroda, talent i niesłychana wrażliwość. Jednak gdy słucham tej płyty po raz kolejny i kolejny jestem mu wdzięczny za taką niesprawiedliwość. “Sentir” to poważny kandydat do mojej płyty roku. Ocena 10/10

Gavin DeGraw - Free


W poszukiwaniu roboczo nazywanego przeze mnie "dobrego popu", sięgam po nową płytę Gavina DeGraw. Ciekawi mnie to, jak ten młody artysta radzi sobie na muzycznym rynku, gdy oczekiwania w stosunku do niego są naprawdę spore. Bo przecież z jednej strony, coraz większa konkurencja w tego typu muzyce. Jason Mraz, czy Wouter Hamel, swoimi nowymi płytami bardzo wysoko postawili poprzeczkę. Zaś z drugiej Gavin jest przecież artystą niejednokrotnie już docenianym za swoje muzyczne dokonania (nominacje do Billboard Music Award oraz Radio Music Award). Tym bardziej nowa, trzecia już płyta młodego Amerykanina jest łakomym kąskiem dla żadnych "krwi i igrzysk" krytyków muzycznych. Zacznijmy jednak od początku, chociaż w zasadzie kolejność utworu od którego zaczniemy słuchać albumu nie ma tu znaczenia. I tu pojawia się już pierwszy duży atut tej płyty. Jest ona niesłychanie równa, co w przypadku dzisiejszych albumów pop jest bardzo rzadkie. Z reguły poza dwoma, góra trzema singlowymi hitami nie ma na nich nic, co mogło by na dłuższą chwilę przyciągnąć naszą uwagę. Słuchając tego albumu kilka razy, dość szybko zauważymy, że kompozycje, które tu się znalazły nie są przypadkowe, a co więcej są staranie przemyślane. Od strony muzycznej dzieje się tu również wiele dobrego, zacznijmy od sprawcy tego wydarzenia. Przyjął on na siebie rolę odpowiedzialną, gdyż oprócz partii wokalnych, gra on również na gitarach oraz fortepianie. I tu kolejny atut i pochwała z mojej strony (a tych nie będę tym razem oszczędzał). To co mnie urzekło, to świadomość miejsca poszczególnych instrumentów w kompozycje oraz sposób ich użycia. Żaden z nich nie jest zanadto ekspansywny, lecz spełnia rolę dokładnie taką jak powinien spełnić. Gavin jest doskonałym akompaniatorem, szczególnie gdy zasiada przy fortepianie. Najlepiej słychać to w kompozycji "Dancing Shoes", jak widać kilka lat spędzonych w Berklee School of Music, ukształtowało go jako muzyka. Warto napisać także o pozostałych artystach współtworzących ten projekt. Gdy tylko przypatrzymy się nieco dłużej opisowi płyty, zobaczymy kilka dobrze znanych nazwisk. Na gitarach zagrał Audley Freed, na instrumentach klawiszowych George Laks, na co dzień muzyk zespołu Lennego Kravitza, zaś sekcje rytmiczną stanowią Andy Hess na basie, oraz perkusista Charley Drayton. Obecność całej czwórki jest na tej płycie nieoceniona. Grają tak, jak by jeszcze przed nagraniem, dokładnie wiedzieli czego oczekuje od nich Gavin. Pełne brzmienie, doskonała współpraca i mądre, przemyślane i skromne partie instrumentalne. Teraz czas na kilka uwag odnośnie stylu śpiewania Gavina. Od samego początku, jego tembr głosu oraz specyficzna maniera była mi bardzo bliska. Nie obyło się jednak bez skojarzeń, które nasuwały mi się same, przy każdym przesłuchaniu albumu. Być może to tylko moje subiektywne odczucie, ale ten styl śpiewania jest mi znany już z dokonań John Mayera. Nie traktuje tego jednak jako wadę tego albumu, osobiście bardzo cenie John, a gdy słucham kogoś o podobnej barwie głosu od razu staje mi się on bardzo bliski. Teraz czas aby wybrać, najlepsze według mnie utwory z płyty. Szczerze mówiąc, nie czuje potrzeby robienia tego, bo każdy z nich jest moim cichym faworytem. Jeśli jednak musiałbym to zrobić, to utwory "Stay", "Lover Be Strong" oraz wspomniany już "Dancing Shoes", oczarowały mnie najbardziej. Jeżeli tak właśnie bycie "wolnym" pojmuje Gavin DeGraw, to ja chce więcej takiej wolności w muzyce, i artystów którzy nie boja się pokazać siebie nawet pod groźba nie otrzymania kontraktu od wielkiej wytwórni. Ocena 9/10

Till Brönner - Rio


Mimo iż w kwestii najlepszych płyt 2008 roku powiedziano już wszystko i definitywne postawiono grubą kreskę pod ich listą, to ja pozwolę sobie zaapelować do każdego, kto na takiej liście nie mam recenzowanej płyty o rozważenie jej kandydatury. Rzecz ma się następująco. Niemiecki trębacz jazzowy Till Bronner, znany raczej w szacownym gronie entuzjastów jazzu i rzadko widywany na półkach sieciowych sklepów muzycznych nagrywa nową płytę. Do tej pory poruszający się w rejonie mainstreamu i jazzu akustycznego postanawia sięgnąć po "przyprawę" która rozgrzeje jego muzyką do czerwoności bardziej niż papryka chili nasze gardła. Wybór pada na Brazylię, kraj który słynie z muzyki radosnej, energetycznej, a przede wszystkim niczym nie skrępowanej. Dźwięki bossa novy potrafią sączyć się godzinami, ze starego odbiornika gdzieś w kawiarence na przedmieściach Rio de Janeiro, a goście popijający mocną miejscową kawę łakną jej nadal więcej i więcej. Tak samo i jest z tym albumem. Zacznę jednak od moich pierwszych wrażeń i myśli gdy "Rio" znalazło się w moim odtwarzaczu Zanim jeszcze zabrzmiały pierwsze dźwięki kompozycji "Mistérios", zastanawiałem się co wyjdzie z tak niecodziennego mariażu, bo przecież kulturę oraz styl muzyki niemieckiej, od tego co wszyscy kojarzą z Brazylią dzieli tak wiele, że trudno by wyobrazić sobie eklektyczne połączenie tych dwóch elementów. Moje próby rozwikłania zagadki kończą się jednak bardzo wcześnie, bo gdy słychać pierwsze muzyczne frazy, rozumiem już o wiele więcej. Till gra nadal swoim dźwiękiem znanym mi z jego wcześniejszych dokonań. Raz potrafi być bardzo Hot, by za chwile stać się Cool. Ma swój indywidualny styl, mimo iż słychać tu i Davis i Bakera, to przede wszystkim słychać samego Bronnera. Kolejne kompozycje płynące z głośników utwierdzają mnie w przekonaniu, że to właściwi muzycy, grający piękne kompozycje z wyczuciem i z niesłychanym poziomem emocji. Till zadbał także o atrakcyjność swojej płyty, zapraszając do współpracy naprawdę poważnych artystów. I tak oto na "Rio" usłyszeć możemy Annie Lennox, Luciane Souze, Kurta Elinnga, a także mistrza Sergio Mendeza. Album ten powstał pod silnym wpływem muzyki brazylijskiej, jej rytmu harmonii i melodyki. Artysta przewodniczący temu przedsięwzięciu, nie poszedł jednak łatwiejszą drogą, podszywając się pod modę panującą na bossa novę, przedstawił za to swoją wizję tej muzyki. Till Bronner pokazał nam Brazylię swoimi oczami, opowiedział znane nam historię na nowo. Efekt końcowy okazał się być naprawdę imponujący. Cały album stanowi spójną całość, która nie pozwala oderwać się od płynącej muzyki przed wysłuchaniem jej do końca. Reasumując Till i jego przyboczna gwardia stworzyli przepiękny intymny album, z ogromną dawką brazylijskiej energii i pogody ducha. Ocena:9/10

Jason Mraz - Mr.A-Z

Przemierzając dość miałki i do przesady wtórny rynek współczesnej muzyki pop, na całe szczęście natrafić można jeszcze na artystów, którzy swoją godną muzyczną postawą, znacznie poprawiają jego nadwyrężoną kondycję. Gavin de Graw, Jamie Cullum czy wreszcie recenzowany Jason Mraz to artyści w pełni świadomi swojego muzycznego celu, bezkompromisowi w trakcie jego realizacji,a także niesłychanie indywidualni co pomaga im uniknąć tej bolesnej, popowej wtórności i sytuacji kiedy muzyka zmierza do nikąd. Mraz posiadał także jeszcze jedną, bodaj najważniejszą we współczesnym biznesie muzycznym umiejętność. schlebiania gustom większości, przy jednoczesnym ograniczeniu do minimum zabiegów, dążących do zamiany muzyki na czysty komercyjny produkt z mniej ważna zawartością w środku.
"Mr.A-Z", to zbiór 12 kompozycji autorstwa samego Mraza, który czuwał nad powstawaniem tego albumu od samego początku, aż do końcowego etapu produkcji czyli bookletu, ciekawie i bogato wydanego. Na każdym z tych etapów postanowił zostawić rys swojej indywidualności, dzięki czemu poziom wiarygodności Mraza jako artysty jest bardzo wysoki. Oprócz skomponowania piosenek nagrał także większość partii gitary akustycznej oraz wszystkie główne wokale.
Zaprezentowana na albumie muzyka to mariaż większości znanych nam gatunków muzycznych. Jest więc czysty pop w klasycznej postaci w kompozycji "Wordplay", następnie głos Mraza zostaje wsparty przez rockowo brzmiące gitary, by już po chwili przejść w brzmienie akustycznej ballady z udziałem instrumentów smyczkowych oraz operową wokalną ornamentyką w "Mr.Curiosity" (brawa za odwagę). Po kolejnych przesłuchaniach bez problemu odnajdziemy także elementy r&b "Geek in the Pink" oraz kołyszącą bossa novę "Bella Luna". To co wydaje się być w tym przypadku najważniejsze to aptekarska precyzja w dozowania tych wszystkich składników, zaś następnie inteligentne zestawienie ich w logiczną układankę. Mraz to artysta, który wie o co chodzi w tej grze, doskonale wyczuwa naturalne dążenie do siebie tych elementów, a czasem na przekór temu decyduje się na zaskakujące kroki. "Mr.A-Z" mimo, iż pozostaje albumem popowym, to kryje w sobie wiele dobrego muzycznego rzemiosła. Na uwagę zasługuje bardzo składna gra sekcji rytmicznej (Ian Sheridan- Adam King), obecność w dwóch kompozycjach ex- gitarzysty Stinga- Lyle Workmana, który pojawia się grając na gitarze oraz dobro. Dla mnie osobiście jednym z ciekawszych wydarzeń na płycie jest jazzujące solo Raula Midona na gitarze klasycznej w kompozycji "Bella Luna". Na płycie nie brakuje także, dobrych partii wokalnych. To, że Mraz jest świetnym wokalistą nie podlega dyskusji, ale warto zauważyć w jaki sposób splata swój głos z pozostałymi w wielogłosowych harmoniach, nadając kolorytu swoim kompozycją. Do moich faworytów na płycie z pewnością zaliczę utwór "O. Lover" o ciekawej budowie formalnej , a przede wszystkim urzekającej ekspresyjnością. "Please don't tell her" po prostu płynie, nie robi niczego usilnie, i nawet gdzieś przypadkiem usłyszana przyciągnie naszą uwagę, a rockowy refren, aż prosi się o wspólne odśpiewanie. Być może ma w sobie trochę patosu, ale w odpowiedniej dawce. A na koniec popowe arcydzieło "Clockwatching". Urzeka mnie ta prosta, ale jakże skuteczna zabawa rytmem. Kolejny dowód na to że proste rozwiązania są najlepsze, a to co naturalne obroni się bardziej niż nadęte i na siłę inteligentne. Utwór o potencjale koncertowym.
Reasumując "Mr.A-Z" to świetny pełny, autorki album Jasona Mraza. To produkt autentyczny, mimo iż skierowany do szerokiego grona odbiorców. Stoi na wysokim poziomie wykonawczym, czego dowodem jest nominacja do nagrody Grammy za najlepszy album roku 2005. Być może posiada on swoje wady,ale nie widze konieczności ich szukania, gdyż i tak jest on jedną z lepszych rzeczy jaka przydarzyła się muzyce pop w ostatnich kilku latach.

Ocena9/10

Różne kształty piękna




Dominic Miller to artysta znany szerszemu gronu odbiorców, ze współpracy z największymi artystami światowej sceny muzyki pop. Ilość sesji nagraniowych w kórych brał udział znacznie przekracza wartości dziesiętne, zaś nazwiska takie jak Phil Collins, Tina Turner czy wreszczie Sting stanowią tylko dopełnienie jego muzycznego dorobku. Z tym ostatnim Dominic współpracuje już od blisko 20 lat, będąc współautorem takich stingowych hitów jak "Shape of my heart", "La belle dame sans regrets" czy "Lullaby to an anxious child". Jednak to tylko jeden z obszarów jego artystycznej działalności. Od wielu lat Dominic nagrywa świetne solowe albumy na których łączy wykształcenie gitarzysy klasycznego ze swoimi argentyńskimi korzeniami oraz zamiłowaniem do latynoskich rytmów. Tym razem postanowił jednak oddać hołd swoim największym mistorzom muzyki klasycznej, pozostających dla niego niedoścignionymi ideałami. Tak oto na albumie Shapes odnajdziemy kompozycje J.S.Bacha, L. van Beethovena, F. Schuberta czy T.G Albinioniego. Utwory zostały zaaranżowane na orkiestrę symfoniczną oraz gitare klasyczną, zaś w kilku z nich słychać także próby połączenia tradycji z nowoczesnością w postaci dodanych elektronicznych loopów. Jednak zrobiono to umiejętnie w granicach dobrego smaku. Sam Dominic gra niesłychanie pięknie i przejmująco. Brzmienie jego klasycznej gitary jest bardzo selektywne i unikalne. Zadbał także o obecność wielkich nazwisk na tzw. "liście płac". Sting, Placido Domingo, Alejandro Lerner, Chris Botti to zacni goście, którze przepięknie doprawili to dzieło. Każdy z nich dodał cząstkę siebie do kompozycji mistrzów czyniąc z nich prawdziwie arcydzieła. Myśle że płyta ta może być dobrym wstępem dla tych, którzy fascynacji muzyką klasyczną jeszcze nie przeżyli. Nie należy rozpatrywać jej jednak w kategorii albumu z podpisem muzyka klasyczna. To raczej spotkanie wielkich mistrzów z równie wielkim gitarzystą, którego doświadczenie i wszechstronność pozwala na danie im pewnego "oddechu", a słuchaczowi pozwoli zanużyć się w kojących duszę dźwiękach. Ocena 10/10

The Police- Spacerując po księżycu

Nie wiem czy to już głęboko zakorzeniona tradycja, lecz na pewno niepisany zwyczaj, który towarzyszy każdemu większemu wydarzeniu muzycznemu w naszym kraju. Wówczas to bowiem nasz rynek wydawniczy, w szczególności ten muzyczny przechodzi renesans. Bo jak inaczej nazwać to zjawisko kiedy w jednym miesiącu wychodzi kilka nowych biografii jednego artysty, równie wiele wznowień tych już nieco starszych pozycji, zaś czasem również i przekłady tekstów. No i to co najważniejsze, jak dotąd przerażająco drogie płyty stają się nagle hitem tygodnia, zaś ceny uśmiechają się do nas kusząco, że nie wspomnę już o kompilacjach, nagraniach koncertowych i wszystkim innym co zalicza się do tego muzycznego galimatiasu. Podobnie było tym razem, kiedy tylko stało się jasnym ,że 26 czerwca 2008 roku będzie pierwszą i jedyną okazją aby razem z kilku dziesięciotysięcznym tłumem wykrzyczeć, że „każda najmniejsza rzecz jaką ona robi to magia”, czy też wysłać list w butelce lub skosztować herbaty na Saharze. Słowem aby zobaczyć i usłyszeć na żywo pierwszy raz po ponad dwudziestu latach zespół The Police. Sami jego członkowie po zawieszeniu działalności zespołu i skupieniu się z lepszym lub gorszym skutkiem na karierze solowej stali się również autorami wspomnień, biografii zespołu, a także albumów fotograficznych Wystarczy wspomnieć o „Niespokojnej muzyce” Stinga ,czy „One Train Later” Andyego. Nawet „najsłabsze ogniwo” zespołu Henri Padovani postanowił opublikować wspomnienia ze swojej krótkiej współpracy z Policjantami zatytułowane „ Secret Police Man”. Wszystkie te pozycje a także godziny rozmów z sami artystami, menadżerami, oraz najbliższymi osobami z otoczenie Stinga, Andyego i Steawarta, stały się punktem wyjścia do dość karkołomnego zadania. Mianowicie skonfrontowania wszystkich punktów widzenia na te same wydarzenia i być może ustalenia jednej historii która naprawdę się wydarzyła, a nie była tylko wymysłem skłóconych ze sobą obłędnie bogatych gentelmanów. Wykonania tej ekwilibrystycznej sztuki podjął się weteran polskiego dziennikarstwa Wiesław Weiss. Książkę zatytułowaną „Spacerując po księżycu” co jest tłumaczeniem tytułu jednego z hitów tria już od samego początku czyta się bardzo lekko i przyjemnie. Można wręcz porównać ją do nie pozwalających oderwać się od siebie kryminałów. Nie jest to ten typ biografii która już w pierwszym rozdziale przytłacza nas mnogością dat,nazwisk, tytułów płyt etc. Oczywiście Pan Weiss nie pomija ich czy też nie przytacza nam tylko kilku tych najważniejszych, wręcz przeciwnie. Lecz robi to w sposób niemal niezauważalny, w rezultacie naprawdę nie jest to męczące dla czytelnika. Cechą która z pewności jest dużym plusem na korzyść tego wydawnictwa są świetne zdjęcia, często unikatowe, będące własnością samego autora lub rezultatem wielomiesięcznych poszukiwań. Szkoda tylko że większość z nich mamy możliwość oglądać tylko w czarno białych kolorach, zaś podpisy po nimi nie są niczym odrębnym tylko fragmentami tekstu, który właśnie przed chwilą przeczytaliśmy. Autor analizując historię The Police postawił na sprawdzoną i chyba najlepszą, a z pewnością najbardziej przejrzystą formę prezentacji czyli metodę chronologiczną, dlatego też każdy z rozdziałów opisuje kolejny rok działalności grupy. Dodatkowo autor postanowił poświęcić kilka stron na okres po reaktywacji, być może dlatego iż wiedział już,że Policjanci zawitają do Polski. Jak na każdą dobrą biografię przystało i tu nie zabrakło kompletnej dyskografii zespołu. Tym razem trzeba przyznać, że wykonana ona zostało w sposób nader dokładny. Opisane zostały nie tylko Longplay'e , lecz także wszystkie single,kompilacje oraz wydawnictwa na których znalazła się muzyka grupy. Ponadto także pozycje z ostatnich lat czyli wideo oraz dvd, oczywiście wszystko udokumentowane ilustracjami, znowu jednak czarno białymi. Po przeczytaniu tej biografii trudno jednoznacznie stwierdzić czy historia tu opowiedziana rzeczywiście jest tą właściwą, i czy autorowi udało się sprostać temu zadaniu lecz z pewności mogę powiedzieć, że ta „doskonale współpracująca trójka” staje się nam bliższa. Być może właśnie dlatego iż zostali oni przedstawieni tu jako normalni ludzie z krwi i kości, muzycy którzy, żeby osiągnąć swój dzisiejszy status musieli wiele przejść i poświęcić, a nie tylko jako zasłużeni weterani rocka, z niekończącymi się kontami bankowymi.

"Bona Makes You Sweat"


Fani Richarda Bony z pewnością dość długo czekali na taki album, co więcej niejednokrotnie sami dawali mu potajemne znaki, że to już czas aby podarować nam choć odrobinę tej niekończącej się afrykańskiej energii i pogody ducha. My Polacy zawsze jakoś nad wyraz mile gościmy go w naszym kraju, a i on sam chętnie tu grywa jak i kosztuje lokalnych specjałów (kto był na koncercie ten wie "it's żurek magic"). Niestety jednak to nie na nas padło, koncert którego możemy słuchać na tym albumie został w pełnie zarejestrowany na Węgrzech dokładnie rzecz biorąc w Budapeszcie. Nie jest to jednak powód aby obrażać na naszego "dobrego przyjaciela". Jeżeli komuś jednak wyjątkowo taki właśnie stan rzeczy się nie spodobał to już pierwsze dźwięki tego albumu szybko rozwieją tę odrobinę goryczy, bowiem Rysiu już od samego początku serwuje nam to czego często brak mi na jego studyjnych albumach czyli niesłychaną dynamikę i energię. Jeżeli ktoś zastanawiał się nad tym czy wybrać się na koncert Bony to ten argument powinien być głównym popierającym taki pomysł. Nigdy nie słyszałem tak czujnych muzyków, którzy w jednej chwili potrafią zagrać przepięknie, delikatne piana, by po chwili z nieokiełznaną siłą zaatakować słuchacza pełnym brzmieniem. I takiego grania na tym albumie jest mnóstwo. Jeżeli chodzi o repertuar, który znalazł się na płycie to nie było tu raczej zaskoczenia, zdominowały ją "przeboje" i muzyka taneczna, która niech zostanie zrozumiana w nieco inny sposób niż zazwyczaj. Tradycyjnie nie zabrakło stałego elementu koncertów Bony, czyli zabawy ze zwielokrotnianiem swojego głosu w przeróżnych konfiguracjach i najdziwniejszych interwałach niemożliwych do odtworzenia przez zwykłego śmiertelnika. Pozostaje tylko powiedzieć "Bona Makes You Sweat". Ocena 9/10

Spokojnie , spokojniej...Quiet Nights

Kiedy artystka tak wielkiego formatu jak Diana Krall, zapowiada nowe wydawnictwo, można powiedzieć, że elektryzuje to całe środowisko jazzowe no i przede wszystkim entuzjastów jej zmysłowego tembru głosu. Zawsze w takiej sytuacji spotykamy się z dwoma postawami co do takiego stanu rzeczy. Jedni, na długo przed premierą zacierają ręce, a w ich głowach uciążliwie wręcz, krążą myśli typu "czym, tym razem zaskoczy nas artysta", "oby tylko nie były taki sam" etc. Z drugiej zaś strony stoją ci, którzy w tzw. constans widzą wiele dobrego, bo przecież nam Polakom podobają się piosenki, które już dobrze znamy. Jedno jest pewne, zawsze do ostatniej chwili pozostaje ta szczypta niepewności i oczekiwanie, które wyostrza apetyt zarówno jednego i drugiego "obozu". Nie do końca utożsamiając się z przed premierowymi zapowiedziami samej artystki która mówiła: "Ta płyta jest zmysłowa, namiętna i erotyczna. Dokładnie taka jaka miała być...", wkładam krążek do odtwarzacza i po kilku minutach wszystko staje się jasne. Diana wybrała, bezpieczną ścieżkę po której podąża od wielu lat, lecz co więcej, złagodniała i pokazała swoją liryczną odsłonę. To mi się podoba, mija pierwszy utwór "Where or When", piękna orkiestracja, delikatna fortepianowa ornamentyka i wszystko cudownie płynie. Jest uroczo, trochę metafizycznie, szczególnie gdy albumu słucha się późnym już wieczorem. Mijają kolejne utwory, gdy nagle słyszę najbardziej ograny standard jazzowy na świecie "The Girl from Ipanema" ("The Boy from Ipanema"). Nie wierze, czemu artystka tak wielka musi sięgnąć na swojej płycie po znany wszystkim, aż do bólu utwór, czyżby brak pełnej, zamkniętej koncepcji nowego albumu? Dalej kolejny bardzo dobrze znany standard "Walk on By", rozpowszechniony przede wszystim przez Seala. Tym razem, broni się, bo aranżacja i wykonanie jest naprawdę z najwyższej półki. Powoli zapominam już, o tej małej wspomnianej wpadce, gdy po chwili słyszę kompozycje "Este Seu Olhar", gdzie Diana podejmuje próbę zmierzenia się z ojczystym językiem Antonia Carlosa Jobima. Niestety moim skromnym zdaniem ponosi klęskę już po pierwszych wersach. Dalej mamy kolejną muzyczną perełkę,piękna kompozycja "So Nice", doskonały przykładna to, że jednak Diana potrafi dać drugie życie, dobrze znanej piosence. Album powoli zbliża się ku końcowi, bywa nostalgicznie, zmysłowo, generalnie miło. Gdy płyta mija, niestety nie mam nieodpartej ochoty włączyć jej ponownie. Czas więc na ostateczny sąd, album jest dobry, jakkolwiek zinterpretujemy takie lakoniczne uzasadnienie. Jednak tu rodzi się pytanie czy trafi on do którejś ze wspomnianych na początku grup słuchaczy. Ci, którzy oczekiwali całkowitej nowej Diany Krall z pewnością nie postawią tej płyty, obok swoich ulubionych albumów, a czy dla tych którzy lubią Diana taką jak jaką jest na tej płycie, nie powiedzą, że to za mało, że są rozczarowani? Tego nie wiem, mnie ta płyta po prostu nie urzekła. W porównaniu z takimi interpretacjami standardów muzyki jazzowej, jaki przedstawiła nam w zeszłym roku, na płycie "Loverly" Cassandra Wilson ten album wypada przeciętnie. Ocena 6/10

The Best of Bill Frisell Vol. 1: Folk Songs

Bill Frisell to wybitnej klasy muzyk, gitarzysta i kompozytor. O jego wielkości jako twórcy, czy też instrumentalisty chyba nikogo nie trzeba specjalnie uświadamiać. Szereg jego wieloletnich dokonań jest imponujący. Począwszy od lat najmłodszych kiedy to został zwycięzcą w prestiżowym konkursie gitarowym Harrisa Stantona, poprzez płyty i projekty z największymi sławami światowego jazzu takimi jak Jan Garbarek, John Zorn, John Surman, a także z innymi wielkiego formatu gitarzystami jak Pat Metheny czy John Scofield, po dzień dzisiejszy kiedy jest już artystą pełnym i dojrzałym. Od ponad 20 lat Frisell jest również związany z wytwórnią Nonesuch Records, która odpowiada za większość jego wydawnictw. Album który recenzuje jest pewnego rodzaju hołdem dla samego artysty, który chciał wyrazić szef muzyczny wytwórni. Postanowił bowiem wydać cykl albumów będących podsumowaniem dotychczasowego dorobku Frisella. Już na początku napotkano jednak pierwszy "problem", Bill jest bowiem także wszechstronnym gitarzystą, że nonsensem było by zamieścić na jednej płycie utwory z poszczególnych etapów jego muzycznego rozwoju i fascynacji. Receptą na to było idea stworzenia serii wydawnictw dzielących jego twórczość pod względem gatunkowym. Pierwszą pozycją na liście jest właśnie ten oto album zatytułowany "The Best of Bill Frisell Vol. 1 Folk Songs". Na jego całość składa się 15 "najlepszych" utworów, (trudno jednak posądzać mistrza Frisella o utwory złe), nagranych na przełomie lat 1990 do 2002 wydanych na albumach od "Is That You?" do "The Willies". Jako że jest to pewnego rodzaju kompilacja na płycie pojawia się wielu współpracowników artysty z tego przełomu. Usłyszeć możemy tu oprócz samej gitary mistrza między innymi dobro samego Jerrego Douglasa, mocny bas Viktora Kraussa i Kennyego Wollesena czy swingującą perkusję Joeya Barona. Muzyka zamieszczona na tej płycie jest po prostu piękna, nastrojowa i doskonała. Mimo, iż jest to dopiero pierwsza odsłona dokonań Frisella już po przesłuchaniu tego albumu wiemy jak wszechstronnym gitarzystą on jest. Mamy tu więc gitary akustyczne na, których gra partie rytmiczne jak i solowe z równym zacięciem i wyobraźnią. Według mnie na szczególną uwagę zasługuje jednak jego styl gry na gitarze elektrycznej, a przede wszystkim świadomość z jaką wykorzystuje ją, oraz rozmaite efekty gitarowe. Frisell potrafi stworzyć przestrzeń brzmieniową przy pomocy dwóch trzech akordów, pięknie improwizować, a także to co najważniejsze, dać słuchaczowi oddech i czas dla zrozumienia właśnie minionej frazy. Zachęcam każdego do sięgnięcia po ten album z kilku powodów. Po pierwsze jest on po prostu ładny i miło się go słucha. Po drugie wprowadzi każdego kto nie miał dotychczas styczności z artystą w pierwszy stopień wtajemniczenia w jego muzyczne wizje. A po trzecie płyta posiada bardzo interesujący booklet, ozdobiony kolorowymi wzorami i rysunkami, tak jak i sama gitara z, którą Bill Frisell pojawia się na okładce. Ocena 9/10

"Chris Botti in Boston",



"Chris Botti in Boston", to wydawnictwo z cyklu obraz i dźwięk popularnie nazywane DVD. Jednak Chris, nie poległ już na samym wstępie, i nie przedłożył rozmachu produkcyjnego, nad dobrą muzykę. Od samego początku wiadome jest, że to właśnie muzyka, będzie na pierwszym planie, a obraz to tylko dopełnienie tego muzycznego misterium. Nie będę skupiał się jednak nad recenzowaniem tego koncertu pod kątem medialnego show. Powiem tylko tyle, że jak większość ukazujących się teraz tego typu wydawnictw, to świetna produkcja, której nic nie można zarzucić. Kamery, doskonale ukazuje każdy szczegół, idealnie skrojonego garnituru Chrisa, a jakoś HD, daje widzowi niesłychaną przyjemność odbioru. Reasumując tę stronę koncertu "Chris Botti in Boston" wypada doskonale. Pora teraz na zrecenzowanie tego jak Botti prezentuje się tu od strony muzycznej. Przede wszystkim, możemy zobaczyć go jako artystę wszechstronnego, gra tu zarówno klasykę, jazz jak i muzykę rockową. Według mnie jako trębacz odnajduje się najlepiej w jazzie, gdzie wygrywa swoje porywające improwizacje oraz w klasyce gdzie słyszymy długi, pełny i dojrzały dźwięki instrumentu. Nieco gorzej wypada z kolei w rocku, gdzie jego trąbka z góry skazana jest na przegraną w konfrontacji z huczącymi, przesterowanymi gitarami. Na szczęście tego typu zabiegów jest tu bardzo nie wiele. O grze Chrisa można by pisać nieskończenie wiele, ale moim zdaniem najciekawszym wydarzeniem tego wydawnictwa są niezliczone duety Bottiego, ze wszystkimi wielkimi muzycznego światka. Co więcej w przypadku każdego z artystów jest on równorzędnym partnerem, przypominając zarazem, od czasu do czasu, że to on jest głównym bohaterem tego show. Pozwolę sobie omówić kilka z moich ukochanych duetów tu zaistniałych. Zdecydowanie na prowadzenie wysuwa się tu Sting, który pojawia się aż trzykrotnie. Sam Chris zapowiada go w zabawny sposób, jako jeden z głównych filarów swojego dzisiejszego sukcesu. Sting najlepiej wypada w kompozycji "Shape of my heart", w której dodatkowo pojawia się autor utworu Dominic Miller oraz inny wybitny wokalista obdarzony mocnym barytonem Josh Groban. Kolejny piękny duet, Chris tworzy z wiolonczelistą Yo-Yo Ma, z którym grają cudowny temat z filmu Cinema Paradiso, Giuseppe Tornatore. To jednak nie koniec niespodzianek, które znajdziemy na tym DVD. Pojawiają się także przedstawiciele mocnego "uderzenia" ,Steven Tyler z Aerosmith, który odśpiewuje nieśmiertelny przebój "Cryin" oraz John Mayer, który przepięknie wykonuje kompozycje "Glad to be unhappy". Jednak to nie tylko te właśnie duety stanowią o sile tego wydawnictwa, Chris również i sam potrafił stworzyć cudowną atmosferę przypominając utwory miedzy innymi z płyty "Italia". Trzeba także wspomnieć o towarzyszącej Chrisowi, w większości utworów orkiestrze symfonicznej "The Boston Pops Orchestra", które tworzyła świetnie pastelowo brzmiące podkłady będące kontrastem dla szalejącej w wysokich rejestrach trąbki Bottiego. Zacnie prezentuje się także cała reszta współpracowników, których wymienianie zamieniło by się w niekończącą wyliczankę, ale powiem tylko tajemniczo, że ich obecność była niezastąpiona. Na koniec zostawiłem to co urzekło mnie w tym koncercie najbardziej, można wręcz powiedzieć, że przyniósł mi on pewnego rodzaju ukojenie, śpieszę już z wyjaśnieniem. Botti, po kilku swoich początkowych płytach solowych, błędnie został zaszufladkowany do artystów z kręgu smooth jazz, co według mnie było dalece krzywdzące dla jego twórczości w której niejednokrotnie wykraczał poza ramy tego gatunku. Szczególnie ostatnimi laty i albumami takimi jak np "Italia" pokazał, że jest on artystą o sporych ambicjach oraz horyzontach muzycznych. Tym większą była moja radość, gdy posłuchałem i obejrzałem DVD "Chris Botti in Boston",które moim zdaniem całkowicie zrywa z tym niesłusznym oetykietkowaniem. Teraz już mogę spać spokojnie, gdyż wiem, że Botti kroczy po właściwej ścieżce i w dodatku serwuję nam muzykę najwyższej próby. Ocena 10/10

The Music of Miles Davis


Marcus Miller z projektem Tutu Revisited - The Music of Miles Davis, w którym wystąpi gościnnie młody amerykański trębacz Christian Scott; Wayne Shorter ze swoim kwartetem (Brian Blade, John Patitucci i Danilo Perez) oraz Jimmy Cobb z występem Kind Of Blue @ 50 - taki jest program niezwykłego koncertu Tribute 2 Miles. Giganci jazzu wystąpią 4. listopada na warszawskim Torwarze. ProjektTribute 2 Miles to wspólny koncert gwiazd światowego jazzu w hołdzie Milesowi Davisowi. W rzeczywistości będą to trzy koncerty i trzy niezwykłe projekty muzyczne odnoszące się do różnych okresów życia i twórczości Milesa, które były kluczowymi momentami dla historii i rozwoju jazzu. Pierwszy to hołd dla najsłynniejszej płyty Davisa Kind of Blue z 1959 r. W roli głównej po 50. latach wystąpi perkusista tamtej formacji Jimmy Cobb wraz z plejadą gwiazd jazzu akustycznego. Obok lidera na scenie pojawią się Wallace Roney, Vincent Herring, Javon Jackson, Larry Willis & Buster Williams. Drugi projekt to kwartet wybitnego saksofonisty jazzowego Wayna Shortera - jednej z najważniejszych postaci, które Miles Davis spotkał w swoim życiu artystycznym. W kwartecie z Shorterem wystąpią Brian Blade, John Patitucci i Danilo Perez.Na koniec ostatni etap twórczości bohatera wieczoru, czyli Tutu - wspólne przedsięwzięcie Davisa z Markusem Millerem, ikoną nowoczesnego jazzu. W tym koncercie weźmie udział znakomity amerykański trębacz młodego pokolenia - Christian Scott.
Żródło: topguitar.pl

"If on a winter's night"


Do nowego albumu Stinga z pewnością można podejść na dwa sposoby. Pierwszy z nich to bezgraniczna akceptacja , bo nasz mistrz przecież podarował nam piękny prezent na długie mroźne wieczory, który z pewnością ucieszy niejednego wymagającego słuchacza. Drugi zaś wiąże się z postawieniem sobie pytania, dlaczego znowu nie otrzymaliśmy autorskiego materiału. Przecież czekamy na niego już tak długo, ostatni album z premierowymi piosenkami ukazał się w 2003 roku (Sacred Love). Po drodze była jeszcze udana w mojej opinii przygoda z XVI wiecznymi pieśniami Johna Dowlanda w aranżacji na lutnie. Przyznam szczerze, że ja osobiście cały czas nie mogę się pogodzić z tym, że znowu przez najbliższych kilka lat nie usłyszę nowego utworu Stinga, a płytę tą traktuje trochę na otarcie łez. Z muzycznego punktu widzenia nie mam jej oczywiście nic do zarzucenia i być może wraz z kolejnymi jej odsłuchaniami zaakceptuje ją całkowicie. Czego można pogratulować Stingowi, z pewnością tego, że kiedy tylko zaznaczy swoją obecność nawet krótką frazą, te tradycyjne angielskie pieśni otrzymują nowe życie. Co więcej stają się jego nowymi piosenkami i być może to jest rozwiązanie mojego wewnętrznego sporu. Jak zawsze Stingowi nie odmówili jego nad wyraz zdolni przyjaciele, którzy cudownie zaznaczyli swoją obecność w kilku utworach. Dominic Miller grając subtelnym tonem na gitarze z nylonowymi strunami urzeka w Gabriel's Message oraz w swojej kompozycji Lullaby for an Anxious Child. Nie brak także tuzów jazzowego światka, który od zawsze jest bardzo przychylny twórczości Stinga.Wystarczy wspomnieć o wieloletniej współpracy z Brandfordem Marsalisem, Manu Katche czy nieodżałowanym Kennym Kirklandem. Tym razem jego reprezentantami byli Chris Botti, Kenny Garrett oraz Jack DeJohnette. Największe piętno na tym albumie odcisnął jednak wielki Robert Sadin, który stoi za aranżacjami wszystkich kompozycji oraz na czele całego towarzyszącego zespołu. Dokonał tu rzeczy niemal przełomowych jak na przykład zupełnie odmienna od oryginału aranżacja stingowej kompozycji The Hounds of Winter z albumu Mercury Falling, czy też przepiękna a zarazem niepokojąca sekcja smyczków w Cold Song, kompozycji Henryego Purcella, ojca brytyjskiej opery. Brawa po raz kolejny należą się Stingowi za sięgniecie po nieco zapomnianą już idee concept albumu. Ta płyta to opowieść o różnych odcieniach mroźnej zimy, od lat będącej wielką inspiracją dla Stinga. Muzyka tu zawarta skłania do bardzo skrupulatnego jej wysłuchania i zanurzenia się w niej bez reszty. Płyta "If on a winter's night" to z pewnością wielkie dzieło. Album ten mimo, iż nie przyniesie nam kolejnych przebojów, do czego Sting zdążył już nas przyzwyczaić, to dzięki niemu zrozumiemy tajemnicę oraz piękno jakie tkwi w zmienności pór roku, cudzie odrodzenia i zbliżającej się zimie. Ocena 8/10