trwa inicjalizacja, prosze czekac...kolczyki naszyjniki

Karolina Tuz- "Pola lawendowe"

„Pola lawendowe” to debiutancki album Karoliny Tuz, absolwentki Wrocławskiej Akademii Muzycznej w klasie fortepianu. Nie mamy tu jednak do czynienia z typem artystki wielbiącej ponad wszystko dzieła klasyków, dlatego też wyszła ona znacznie poza stylistykę w której obracała się przez większość swojego życia. Co więcej to nie fortepianowe pasaże są tutaj tematem mojej rozprawy, gdyż pani Karolina, oprócz wspomnianego już talentu, obdarzona jest bardzo ciepłą i subtelną barwą głosu i rzecz jasna nieodpartym urokiem osobistym. I to właśnie jej wokalne poczynania są siłą napędową tegoż wydawnictwa.

Recenzowany album przynosi wiele interesujących muzycznych nastrojów. Artystka potrafi zaczarować leniwie snującą się balladą („Kwadra”), gdzie urzeka aksamitem swego głosu, jednak równie przekonywujący wypada śpiewając lekkie tematy, kluczące wokół tzw. ambitnego popu. Kompozycja „Podejdź bliżej” z gościnnym udziałem świetnego gitarzysty Artura Lesickiego, to dokonały przykład tego miłego dla ucha, lecz niebanalnego muzykowania. Słowem, „Pola lawendowe” to artystyczna uczta złożona z wartościowych dźwięków, ułożonych w rozmaitych stylistycznych konstelacjach.

Karolina Tuz to artystka poszukująca , która mam wrażenie od lat uważnie śledzi wszystko to co dzieje się na polskim jak i zagranicznym rynku muzycznym. Dobry artysta to nie tylko poprawny wykonawca, lecz także uważny słuchacz. W wielu kompozycjach pobrzmiewa echo twórczości takich artystów jak Anna Maria Jopek czy Norah Jones, które stanowią inspirację dla pani Karoliny o czym zresztą sama niejednokrotnie mówiła. Wpływ tej drugiej z wymienionych słychać najbardziej w kompozycji „Pieśń nad pieśniami”, powolnym „knajpianym” bluesie w nieparzystym metrum, który uroczo pieści uszy słuchacza. 

Album wypada również bardzo przekonywująco od strony wykonawczej. Grono zaproszonych do studia muzyków adekwatnie do stylistyki wykonało swoje partie instrumentalne. Na szczególną uwagę zasługuje wspomniany już Artur Lesicki, który podgrzewa atmosferę albumu zawsze gdy jego gitarowe frazy pojawiają się gdzieś na horyzoncie. Jednak to co najbardziej przykuwa moją uwagę, to partie wokalne artystki. Bardzo pewnie i lekko wyśpiewane przez nią główne tematy niejednokrotnie doprawione są ciekawymi wielogłosowymi harmoniami oraz oszczędnymi lecz wartościowymi wokalizami. Recenzowany album to także zbiór pięknych i wartościowych tekstów, które szczerze i prawdziwie wybrzmiewają w interpretacji artystki. W swych poszukiwaniach wokalistka sięga nie tylko po dokonania współczesnych twórców. Równie chętnie śpiewa teksty poetyckie oraz biblijne, co doskonale przenika się z charakterem muzyki.

„Pola lawendowe” to album, którego najlepiej wysłuchać niespiesznie. Piosenka po piosence, delektując się każdym dźwiękiem i słowem. To propozycja dla tych którzy chcą poświęcić muzyce odrobinę swojego czasu, zapominając o tym jak szybko on gna.


Ocena: 7/10


Recenzja napisana dla portalu Wywrota.pl

Wywiad z zespołem Pectus

Zapraszam do przeczytania wywiadu z zespołem Pectus, który przeprowadziłem dla serwisu internetowego NetFan.pl. Wywiad  znajdziecie na stronach serwisu lub bezpośrednio pod tym linkiem Pectus







fot. QL Music

Wywiad z zespołem Farba

Zapraszam do przeczytania wywiadu z zespołem Farba, który przeprowadziłem dla serwisu internetowego NetFan.pl. Wywiad  znajdziecie na stronach serwisu lub bezpośrednio pod tym linkiem Farba







fot. mjmmusic.pl

Japoto- "Japoto"

Formacja Japoto niesie ze sobą powiew świeżości, lecz jej członkowie obecni są na polskiej scenie muzycznej już od wielu lat. Tym razem jednak, postanowili wykorzystać swoje dotychczasowe doświadczenia oraz staż w szeregach takich zespołów jak Hey, Abradab czy Pogodno i stworzyli interesujący, autorski albumu stojący na pograniczu wielu stylistyk.

Artyści witają się ze słuchaczami promującą album kompozycją „When”. Intro utworu zaciekawia zestawieniem beatboxu z granymi jakby od niechcenia gitarowymi akordami. Jednak nie dajmy się zwieść pozorom, bo zespół zaskoczy nas jeszcze niejednokrotnie. Po raz pierwszy już po chwili, gdy utwór opanowuje funkowy rytm i zmienia się nie do poznania. Na tle zapętlonego motywu, wiruje cała masa wygenerowanych przy pomocy syntetyzatorów odlotowych dźwięków. Świetnie wypada również zabawa z nakładaniem się partii wokalu co dowodzi, że wszystkie elementy są tu doskonale dopracowane. Wprawne ucho słuchacza powinno wychwycić także głos damski, należący do Natalii Przybysz, tym razem na gościnnych występach.

Nie czekałem długo aby znaleźć mojego faworyta na recenzowanym albumie. Druga z kompozycji „It's time”, urzeka od samego początku. Mnóstwo interesujących gitarowych partii i świetny groove sprawiają, że nie mogę powstrzymać się od wybijania rytmu razem z perkusistą, na znajdujących się w pobliżu meblach i innych domowych urządzeniach. Trzeba zaznaczyć,że silną stroną zespołu są pomysłowe i nowatorskie gitarowe zagrywki. Obu gitarzystów serwuje nam całą paletę rozmaitych brzmień i rozwiązań harmonicznych. Mam wrażenie, że ich pomysłowością można by obdarować całe zastępy młodych adeptów gitary, cierpiących na brak własnego stylu. Po wycieczkach w stronę funky w dwóch pierwszych kompozycjach przychodzi pora na odrobinę wyciszenia. Balladowy numer „Splendid evening” pokazuje nam drugie obliczę formacji. Ta intrygująca brzmieniowo kompozycja, ma w sobie jakiś kuszący element niepokoju, który każe postawić kolejny krok ku ciemności. Miarowy, powolny rytm i dźwiękowe plamy wprawiają słuchacza w hipnozę w której chciałoby się pozostać 

Nie długo jednak pławimy się w delikatnych brzmieniach. Z błogiego półsnu wyrywa kompozycja „Something”, kolejny z moich faworytów. Drum'n' bassowy czad i obłędne, zawiłe frazy wyśpiewywane przez Krzysztofa Zalewskiego to esencja tej kompozycji. Ostinatowy motyw basu porywa do transowych, rytmicznych ruchów całego ciała. „Lookin" zwraca moją uwagę nietuzinkowym, porwanym rytmem. Po raz kolejny urzeka mnogość świetnych gitarowych partii z opętaną solówką zagraną przy użyciu gitarowego efektu whammy na czele. Dość szybko okazuje się, że w ciągu tych zaledwie kilku minut kilkukrotnie wykrzyknę głośne wow, jako dowód uznania dla poczynań muzyków. Niespodziewane zwroty akcji są tu na porządku dziennym, jednak numerem jeden pozostaje Krzysztof Zalewski eksperymentujący z barwą swojego głosu na wszelkie możliwe sposoby. Ten zdolny wokalista, zaklęty w niebycie po zwycięstwie w telewizyjnym show, odnalazł właściwą ścieżkę, którą dzielnie podąża ku sukcesowi. 

To co urzeka mnie w tym albumie to skomplikowane formalnie i aranżacyjnie utwory, które meandrują pomiędzy rozmaitymi, często bardzo odległymi od siebie stylistykami. Wszystko to jednak wciąż ma sens, a muzycy ani na chwilę nie gubią wątku i doskonale radzą sobie z muzyczną materią. Album zamykają dwie udane kompozycję. Kluczący w bluesowych okolicach utwór „Me” oraz „Euforia”. Stanowią one idealne muzyczne CV grupy Japoto. Opętańcze, zapętlające się gitarowe riffy, połamane rytmy i szalone partie wokalu, to znaki firmowe tej unikatowej formacji. 

Japoto to z pewnością projekt dokładnie przemyślany o jasno postawionych muzycznych celach. Nie konwencjonalna forma dołączonej do albumu książeczki oraz charakterystyczne logo zespołu świadczą o tym, że muzycy przykładają wagę do każdego szczegółu, a to z kolei przekłada się na jakoś oferowanej nam muzyki. To z pewnością jeden z najlepszych debiutów jakie miałem przyjemność wysłuchać.  

Ocena 8/10


Recenzja napisana dla portalu Wywrota.pl

Japoto w Firleju- relacja z koncertu

Informacja o koncercie formacji Japoto dotarła do mnie około południa, w dniu tegoż wydarzenia. Natłok codziennych obowiązków oraz niedogodny termin, mógł oznaczyć po prostu tyle, że mimo najszczerszych chęci nie uda mi się dotrzeć do klubu Firlej, w którym miał odbyć się koncert. Zycie potrafi być jednak zaskakujące i kilka minut po godzinie 20 stanąłem pod sceną na której muzycy zespołu Japoto właśnie rozpoczynali swój występ.


Jeszcze zanim rozpiszę się na temat wyjątkowych wydarzeń, których byłem świadkiem przyznam się otwarcie, że moja wiedza na temat formacji Japoto była znikoma. Nazwiska kilku członków zespołu, kołatały mi się gdzieś po głowie i na tym koniec. Ale właśnie ta niewiedza oraz element zaskoczenie sprawiły, że jeszcze długo po koncercie tej niesztampowej grupy, odtwarzałem ich płytę starając się wrócić myślami do tego udanego wieczoru, który wywarł na mnie spore wrażenie.


Zespół rozpoczął bardzo dynamicznie, zaś energia bijąca ze sceny udzieliła się skromnej lecz oddanej publiczności, która bardzo entuzjastycznie reagowała na poczynania muzyków. Nie miałem zamiaru wyróżniać się z tłumu i podobnie jak inni rytmicznie podrygiwałem, co nie było wcale takie trudne, bo Japoto z każdym kolejnym utworem bynajmniej nie zwalniało tempa. Zespół raz za razem serwował publiczności niesłychanie dynamiczne kompozycje. Skomplikowane formalnie i aranżacyjnie utwory, meandrowały pomiędzy rozmaitymi, często bardzo odległymi od siebie stylistykami. Obłędne gitarowe riffy przeplatały się z drum'n' bassowym czadem oraz funkową pulsacją. Wszystkie te elementy nie pozwalały nawet na chwilę oderwać uwagi od tego co działo się na scenie. To co zwróciło moją uwagę to niecodzienny skład zespołu. Na scenie brak było bowiem basisty. Jednak partie basu grane byłe naprzemiennie przez obu gitarzystów, którzy korzystali z rozlicznych gitarowych efektów, stąpając po nich niemal co chwile. W rezultacie czego ten niecodzienny eksperyment brzmiał nad wyraz dobrze. Grupa Japoto podczas swojego wrocławskiego występu, zaprezentowała publiczności muzykę pełna przestrzeni, doprawioną fascynującymi gitarowymi brzmieniami. Muzykę momentami bardzo hipnotyczną i obłąkana, innym zaś razem genialnie pulsującą, wprawiającą w trans. Zespół potrafił zagrać bardzo ostro i surowo, ale także stworzyć niesamowity klimat pełen dźwiękowych plamy, które wypełniały całą przestrzeń dookoła. 


Przez mniej więcej pół koncertu moje wszystkie myśli skierowane były w stronę głównego wokalisty zespołu, który od czasu do czasu obsługiwał także instrumenty klawiszowe, wydobywając dzięki ich pomocy przedziwne dźwięki. Uporczywa myśl nie dawała mi spokoju. Skąd znam tego człowieka, który tak obłędnie śpiewa, bo faktem jest to że wywarł na mnie ogromne wrażenie. Genialna iście rockowa barwa głosu, niesłychana charyzma i sceniczna swoboda sprawiła, że dla mnie to On był bohaterem tego wieczoru. Kiedy byłem już bliski pomieszania zmysłów, przyszło wybawienie. Gitarzysta zespołu Damian Pielka, przedstawił jego członków. Krzysztof Zalewski, takie oto imię i nazwisko padło z jego ust. Oklaski publiczności, chwila namysłu i nagle ogromne zdziwienie. Przecież ten gość wygrał przed laty popularny program telewizyjny „Idol”, po czym wydał płytę i słuch o nim zaginął. Kiedy teraz po koncercie słucham nagrań zespołu Japoto cieszę się, że ten niesłychanie zdolny artysta w końcu dotarł do właściwego punktu w swoim życiu i robi muzykę którą czuje całym sobą, co bardzo ekspresyjnie wyrażał na scenie. 


Warto wspomnieć o tym, iż opisane powyżej wydarzenie ściśle związane było z wydaniem przez grupę debiutanckiego albumu zatytułowanego „Japoto”, który właśnie pojawił się na rynku, nakładem wrocławskiego wydawnictwa Luna. Możliwość wysłuchania premierowego materiału na żywo, daje mi możliwość polecenia tego debiutu z czystym sumieniem, fanom wielu gatunków, gdyż każdy odnajdzie w tej muzyce coś zupełnie innego.

Relacja dla serwisu Wywrota.pl

Tamara Raven „A few of my favorite”



Tamara Raven to artystka o wschodnich korzeniach, pochodząca z miejscowości Suchumi położonej nad wybrzeżem Morza Czarnego. Mimo młodego wieku lista jej dotychczasowych osiągnięć jest imponująca. Ukończyła prestiżowe, moskiewskie konserwatorium w klasie skrzypiec, oraz Rosyjską Akademię Sztuki Teatralnej. Następnie rozpoczęła pracę jako śpiewaczka operowa oraz koncertowała w wielu zakątkach świata między innymi z orkiestrą Jazz Band Sochi. Mimo klasycznego wykształcenia jej największą miłością wciąż pozostawała muzyka jazzowa. W końcu wraz z udziałem świetnych polskich jazzmanów zdecydowała się zrealizować projekt zatytułowany „A few of my favorite” na którym przedstawiła swoje, unikatowe interpretacje dobrze znanych wszystkich entuzjastom jazzu standardów tegoż gatunku.

W dobie popularność tak zwanych songbooków i setek płyt zawierających wciąż ten sam repertuar propozycja taka mogła by przejść zupełnie bez echa. Jednak w przypadku Tamary rzecz ma się zupełnie inaczej i chyba wręcz niemożliwe jest to, aby oprzeć się urokowi tej damy i nie sięgnąć po ten album. Artystka oprócz rewelacyjnego warsztatu wokalnego oraz niesztampowej barwy głosu posiada niesłychany magnetyzm oraz charyzmę. Tembr jej głosu przywodzi mi na myśl takie ikony jazzowej wokalistyki jak Billy Holiday czy Sarah Vaughan, jednak mimo tych skojarzeń Tamara jest po prostu autentyczna w każdym swojej frazie i jest artystką w pełnym tego słowa znaczeniu.

A few of my favorite” to jeden z tych albumów z słuchania którego można czerpać niekończącą się przyjemność i wciąż odkrywać go na nowo. Jednak to nadal nie wszystkie atuty tego wydawnictwa. Grzechem było by nie wspomnieć o towarzyszącym artystce zespole, którego obecność daje się niejednokrotnie usłyszeć. Genialny akompaniament, ale także godne największych pochwał partie solowe każdego z muzyków są tu na porządku dziennym. Nie ma tu jednak mowy o efekciarstwie i nazbyt ekspansywnej wirtuozerii. Wszystkie elementy tej muzycznej układanki idealnie do siebie pasują i tworzą integralną całość, którą najlepiej wysłuchać od początku do końca. Zaś najbardziej wyróżniającymi muzykami wydają się być saksofonista Mariusz Kozłowski oraz pianista Piotr Sawicki.

Album „A few of my favorite” kryje w sobie także kilka niespodzianek. Pośród klasycznych tematów takich jak „Moon River” czy „That old Devil Called Love” , artystka przemyciła kompozycję znacznie wykraczających poza ramy muzyki jazzowej. Jakież było me zdziwienie gdy śledząc listę utworów znalazłem na niej kompozycję Venus grupy The Shocinkg Blue spopularyzowaną na przełomie lat 80 i 90. Jeszcze większym zaskoczeniem niż sam utwór okazało się jego wykonania. Rewelacyjny ujazzowiony aranż brzmi niesłychanie świeżo i zjawiskowo. Świetne solo saksofonu i wprost obłędna wokaliza Tamary rzuci na kolana każdego słuchacza, nawet nie obcującego na co dzień z tego typu dźwiękami. W bardziej poważnych kompozycjach Tamara jawi się nam jako artystka świadoma swojego głosu. Mam wrażenie jakby aptekarską miarą ważyła każdą wyśpiewywaną frazę. Co słychać w „Round Midnight”, kompozycji Theloniusa Monka czy innym klasyku „My one and only love”. Jednak liryczne usposobienie to jedynie jedna z jej artystycznych twarzy. Kolejną ukazuje nam już po chwili w niesłychanie dynamicznym i brawurowym wykonaniu kompozycji Richarda Rodgersa „My favorite things”, co tylko upewnia mnie w przekonaniu, że mam do czynienia z wokalistką, która właśnie rozpoczyna artystyczną drogę pełną sukcesów.  Wieńcząca utwór „szaleńcza” wokaliza to jakby ostrzeżenie dla wszystkich ewentualnych niedowiarków, którzy jeszcze jakimś dziwnym trafem nie ulegli jej czarowi.

Album zamyka jeden z najdoskonalszych standardów polskiej muzyki. „Jej portret”, kompozycja Włodzimierza Nahornego to cudowny leniwie snujący się z głośników jazz walc. Stonowany akompaniament pozwala zasłuchać się w to jak wspaniale temat ten zinterpretowała artystka. Jej wyborne wokalne frazy z operową ornamentyką wieńczą ten świetny album. A chciało by się wciąż więcej i więcej.

To co każe mi wystawić tej płycie pozytywną ocenę to fakt, iż album ten pozbawiony jest jakichkolwiek kompleksów, co jest częstym zdarzeniem w przypadku debiutu. Tamara ma jasno sprecyzowane artystyczne cele, a co więcej ma dokładnie wyznaczoną drogę do tego aby je osiągnąć. Oby kolejnym krokiem była autorska płyta artystki na którą już dziś czekam z niecierpliwością.

Ocena: 8/10
Recenzja napisana dla serwisu Wywrota.pl

Dziewczyny- "Dziewczyny z sąsiedztwa"

Polska to kraj  nieprzeciętnie zdolnych muzyków oraz  świetnych kompozytorów, a zarazem kraj najbardziej płytkiej i banalnej muzyki popularnej. Na palcach jednej ręki wyliczyć można ambitne projekty, które przebiły się do mediów i trafiły do szerszego grona odbiorców. 

Zespół Dziewczyny to  projekt, któremu nie brak wspomnianych  ambicji, ale jest to zarazem propozycja rozrywkowa  w bardzo pozytywnym tego słowa znaczeniu. Po pierwszym przesłuchaniu  interesującym wydaje się fakt, że owa grupa  gra zupełnie akustycznie, a w dodatku korzysta z  obcych dla uszu polskiego słuchacza instrumentów tak jak np. banjo. To co również może wydać się niecodziennym, jest skład zespołu. Ich znakiem rozpoznawczym są dwie wokalistki, tytułowe dziewczyny, rzecz jasna. Wszystkie kompozycje   zaśpiewane są przez obie panie, które świetnie się uzupełniają  tworząc  efektowne  wokalne harmonie. 

Album "Dziewczyny z sąsiedztwa" to o zbiór 11 dobrze napisanych melodii, które urzekają swoją lekkością i energią.  Stylistycznie zespół oscyluje w   kręgu retro popu, lecz odnajdziemy tu także nawiązania do takich gatunków jak  bluegrass, dixie czy  ska. Album praktycznie cały czas trzyma słuchacza w napięciu, a momentami potrafi zaskoczyć i wywołać na twarzy szeroki uśmiech. Pośród wszystkich zarejestrowanych utworów na szczególną uwagę zasługują te wymienione poniżej, którymi "dziewczyny" udowadniają swoją unikatowość. 

Kompozycję  "Wybacz chłopcze"  rozpoczyna prosta wokaliza, która już po chwili bez problemu podchwyci każdy słuchacz. Groovowe granie w zwrotkach świetnie kontrastuje z "rockowym" na tyle na ile to możliwe w akustycznym składzie refrenem. Genialnie i zadziornie zagrany i zaśpiewany utwór, który rozkręca się z  każdym kolejnym taktem, by w końcu eksplodować z ogromną siłą.  Jednak to tak naprawdę dopiero początek miłych niespodzianek od "dziewczyn z sąsiedztwa". Przepiękna ballada "Nigdy" to cudowny mariaż aksamitnie brzmiących  partii wokalnych z delikatnie kołyszącym pulsem bossa novy. Wszystko to podane zostało tak lekko i delikatnie, że w powietrzu aż czuć obecność wielkiego Atonio Carlosa Jobima.  Zaś delikatnie szemrzący w tle bez progowy bas pieści uszy słuchacza cudownymi, leniwie przeciąganymi dwudźwiękami. 

Dwie dobre kompozycje na albumie to średnia większości polskich albumów, jednak nasze dziewczyny nawet przez chwile nie myślą o zwolnieniu tempa. Już po chwili serwują nam chyba najciekawszy z utworów na albumie. Kompozycja "A gdyby tak" to dowód na to, że cztery minuty to naprawdę wystarczająca ilość czasu, aby zmieścić w nich świetną melodię, dobry aranż oraz niebanalny  tekst. W kwestii tekstów warto wspomnieć o tym, że mimo iż większość z nich nawiązuje głównie do relacji damsko-męskich to nie czyni tego w sposób boleśnie bezpośredni  do czego zdążyło już przyzwyczaić nas spore grono polskich artystów. Na albumie znalazły się także dwa utwory z którymi Dziewczyny brały udział w opolskim konkursie premier oraz eliminacjach do Eurowizji 2010 (Chimera oraz Cashbox). 

Z pewnością recenzowany tu album nie zrewolucjonizuje polskiego przemysłu muzycznego oraz nie uleczy skażonych komercją przez mass media gustów większości odbiorców. Jednak dziewczyny z naszego sąsiedztwa pokazały, że nagranie świetnej płyty  nie jest zależne  od dobrego studia czy kontraktu z topową wytwórnią, lecz to raczej chęć oderwania się na chwilę od banału i zrobienie czegoś w zgodzie z samym sobą. 

Ocena: 9/10