trwa inicjalizacja, prosze czekac...kolczyki naszyjniki

Dominic Miller na koncertach w Polsce


Dominic Miller, wieloletni gitarzysta Stinga, współautor takich kompozycji jak "Shape of my heart" czy  "La belle dame sans regrets", oraz gitarzysta grup King Swamp, The Pretenders i Level 42, mający na koncie także  7 solowych płyt zawita po raz pierwszy do Polski. Jego wizyta jest elementem trasy koncertowej promującej najnowszy album "November", który ukaże się w lutym 2010 roku. Informacja jest tym lepsza, że wizyta w Polsce obejmie aż 4 polskie miasta Warszawę, Sopot, Chełm oraz Kielce. Artyście towarzyszyć będą równie wybitni muzycy. Dominic Miller Band wystąpi w składzie

Dominic Miller - gitary elektryczne i akustyczne
Mike Lindup - instr. klawiszowe
Guy Pratt – bas
Rhani Krija - instr. perkusyjne


The Rolling Stones- fenomen zespołu


The Rollings Stones, najdłużej działający zespół w historii muzyki rockowej, przedsiębiorstwo którego produktem są mocne riffy kruszące mury. Kontynuatorzy klasycznej wizji muzyki rock& rollowej, słowem fenomen nie do powtórzenia. Co więc sprawiło, że po 47 latach od założenia zespołu nadal z ich muzyki bije niepowtarzalna siłą i energia. „Jest pewien rodzaj chemii pomiędzy Mickiem, mną, Charliem i Ronniem, która po prostu działa. Gdyby ją można było butelkować, to bym ją sprzedawał” takim widzi ten fenomen Kith Richards, gitarzysta , jeden ze współzałożycieli grupy. Zacznijmy jednak od początku Jest rok 1960, Darford niedaleko Londynu, to tu dochodzi do jak się okazało jednego z najważniejszych spotkań w historii muzyki rockowej. Dwóch młodych chłopaków nieświadomych jeszcze tego co ma się wydarzyć, snuje wizje wspólnego muzykowania w lokalnym zespole. Młodzieńcami tymi są Mick Jagger oraz Keith Richards. Po zakończeniu tej krótkiej pogawędki Keith otrzymuje zaproszenie do wykonania kilku bluesowych kompozycji, których oboje byli entuzjastami z którego oczywiście korzysta dając tym samym początek lawinie „toczących się kamieni”. Pierwsze występy dają w londyńskim klubie Ealing, pod nazwą Little Boy Blue and the Blue Boys i juz po kilku tygodniach zdobywają oddaną sobie publiczność, głównie dzięki elektryzującemu wokalowi Micka. Jagger to urodzony frontman, wszystkie cechy jego charakteru tworzą mieszankę wybuchową która eksploduje właśnie na scenie. „Mick jest bardzo skryty, ale nie jest nieśmiały. To urodzony estradowiec. Jest najlepszym frontmanem na świecie - obok Michaela Jacksona, a to coś mówi”- tak zwykł oceniać go późniejszy perkusista grupy Charlie Watts Pierwszym muzykiem który dostrzegł ogromny potencjał w początkującym zespole był Alexis Korner, jedna z najważniejszych postaci brytyjskiego bluesa. Również i on uległ sile i ekspresji płynącej od śpiewającego Jaggera. Spotkanie to zaowocowało zaproszeniem na kilka występów do renomowanego londyńskiego klubu Crawdaddy Club, gdzie grywał również sam Korner. Wkrótce po pierwszych sukcesach pojawiły się nieoczekiwane kłopoty, swoich kolegów opuścił bowiem basista Dick Taylor i w zasadzie w zespole zostało jedynie dwóch gitarzystów. Mimo dobrego zgrania i opanowania instrumentów przez obu panów ciężko było kontynuować działalność zespołu w tak skromnym składzie. Być może to właśnie w tym czasie narodziła się już koncepcja konstruowania utworów na dwóch właśnie gitarach grających riffowo i przenikających się wzajemnie podczas całego utworu. Problem rozwiązał się jednak sam, gdy kilku miesiącach do grupy dołączyli nowi muzycy Ian Stewart, Charlie Watts oraz Billi Wyman. W końcu w zespole pojawiła się sekcja z prawdziwego zdarzenia stanowiąca doskonałą podporę dla gitarowych riffów. Dodatkowo całość wzbogacał harmonicznie Ian Steward grający na instrumentach klawiszowych. W takim składzie i pod nazwą Rollin' Stones zapożyczoną od znanego wówczas przeboju, zespół nagrywa pierwsze single „Come On” i „Wanna be Your Man” oraz debiutuje na scenie w klubie Marquee. Wszystkie powyższe wydarzenia mają miejsce w roku 1962, i ten właśnie okres podaje się jako oficjalny czas powstania grupy mimo iż znajomość i współpraca Jagerra z Richardsem zaczęła się już dwa lata wcześniej. W roku 1964 pojawił się pierwszy longplay zespołu zatytułowany po prostu „The Rolling Stones”. Płyta okazała się sporym sukcesem i szybko posypały się pierwsze poważne propozycje koncertowe. Muzycy zespołu już wtedy zaczęli przejawiać swoje umiłowanie do prawdziwego rock&rollowego życia. Awantury, częste bójki, alkohol i narkotyki już niedługo miały stać się ich znakiem rozpoznawczym, cały czas jednak nie zapominali o tym jak robi się dobra muzykę. Sukces pierwszej płyty skłonił zespół do tego aby spróbować swoich sił także poza oceanem. Próba podboju Ameryki zakończyła się jednak niepowodzeniem, publiczności może i podobała się muzyka, jednak nie była jeszcze gotowa na często wyzywające i agresywne zachowanie chłopaków z wysp. Mimo ekscesów oraz potyczek z brytyjską prasą, a także rosnącego konfliktu między Stonesami i Beatlesami zespół znalazł także czas aby nagrać kolejny album który oznaczono po prostu cyfrą 2. Na drugim studyjnym albumie grupy znalazły się niesłychanie ważne dla ich dalszej kariery utwory, które wyznaczyły nowy kierunek rozwoju muzyki rockowej. „Everybody Needs Somebody To Love” oraz „Time Is On My Side” przyniosły im jeszcze większą sławę od tej którą cieszyli się dotychczas. I tym razem zorganizowano trasę koncertową po USA, która w przeciwieństwie do pierwszej trasy okazała się ogromnym sukcesem zarówno dla samego zespołu, jak i dla kont bankowych jego członków. Słowem The Rolling Stones już wtedy stało się jednym z najważniejszych rockowych zespołów w historii. O ich wejściu do kanonu wielkich zespołów tego świata, zadecydował także skomponowany podczas amerykańskiej trasy utwór, który jest jedną z kilku obok takich utworów jak „Smoke of the Water” najbardziej rozpoznawalnych kompozycji muzyki popularnej. „I can get no Satisfaction” stał się ówczesnym hymnem i do dziś pozostaje jedną z najważniejszych kompozycji muzyki rockowej. „Jestem facetem, który śpiąc napisał Satisfaction... może doświadczyłem daru niebios, ponieważ nigdy nie sądziłem, że jestem w stanie zrobić coś do końca. To było zwykłe przeczucie, intuicja”- w taki sposób opisuje okoliczności powstania utworu jego autor Keith Richards W tym samym roku wydana została kolejna płyta zespołu „Out of Our Heads” zawierająca właśnie wspomniany hit. 13 kwietnie 1967 roku to z pewnością już data historyczna. Wydarzenie które wówczas miało miejsce było praktycznie jak sen. W Warszawie wystąpił zespół The Rolling Stones. Na przełomie kolejnych 30 lat sytuacja ta powtórzyła się tylko dwukrotnie, co podnosi rangę tego występu. Końcówka lat 60 była dla zespołu The Rolling Stones okresem wzlotów i upadków. Sukces kolejnego dobrego albumu „Aftermath” oraz kolejnej amerykańskiej trasy przyćmiły narastające ekscesy w roli głównej z narkotykami. Doszło nawet do aresztowania członków grupy, oraz odwoływania koncertów z racji przedawkowania narkotyków przez gitarzysty Briana Jonesa, który wkrótce miał zostać usunięty z grupy i zastąpiony przez młodego zaledwie 21- letniego gitarzystę Micka Taylora. Najważniejszym jednak wydarzeniem tego okresu było założenie przez członków grupy własnej wytwórni płytowej z charakterystycznym logiem, które od tamtej pory stało się nieodłącznym elementem zespołu. Początek lat 70 zatuszował nieco mocno rozrywkowe życie zespołu, zaś ukazał nam ich geniusz kompozytorski. Album „Sticky Fingers” zawiera utwory będące kwintesencją stylu muzyki Stonesów. „Brown Sugar” oraz „Wild Horses” to utwory, które pokazały kolejny raz jak dużą rolę w kompozycjach zespoły odgrywają gitary. Przenikające się partie gitarowe wzmocnione przez mocno osadzony rytm od tej pory stały się punktem wyjścia do tworzenia kolejnych utworów. A na te nie trzeba było długo czekać niespełna po dwóch latach ukazał się album „Goat's Head Soup”. Mimo iż uznawany przez krytyków za przeciętny to dał światu kompozycje „Angie”. Przejmujący wokal Jaggera okraszony tym razem brzmieniem akustycznych gitar okazał się doskonałą receptą na kolejny sukces. Połowa lat 70 to kolejne zmiany personalne w zespole. Tym razem tempa „toczących się kamieni” nie wytrzymał Mick Taylor, którego miejsce zajął grający do dziś Ronnie Wood. Jego gra jest kontynuacją tego na czym muzyka Stonesów opiera się od początku czyli riffu stanowiącego fundament utworu. Jego styl wydaje się być jednak bardziej wyrazisty od jego poprzedników i stanowi świetne współbrzmienie z gitarą Richardsa co uwidacznia się na kolejnych albumach. „Pierwszy występ, który zagrałem z Rolling Stonesami, wypadł w moje urodziny, pierwszego czerwca.(...) W czasie tournee natychmiast odczułem poziom organizacji Stonesów. To coś do czego nie byłem przyzwyczajony (...) Stonesi zawsze mieli plan jak będą się prezentować”. - tak wspomina swój pierwszy koncert Ronnie. Schyłek lat 70 po raz kolejny sprawił, że notowanie grupy wzrosły,a spowodował to przez wielu uznawany za kontrowersyjny album „Some Girls”. Tym razem zespół sięgnął po popularną w tamtych czasach muzykę disco i przetworzył ją na własne potrzeby w wyniku czego powstały taki utwory jak m.in. „Miss You”. Regularny groove, energetyzujący śpiew Jaggera oraz pobrzmiewający w tle stratocastery i mamy kolejny udany utwór. Następne dwa albumy powstały na fali popularności „Some Girls” i nie były niczym nowym, lecz rok 1983 wprawił wielu fanów w prawdziwe zdumienie gdy wysłuchali albumu „Undercover”. Zaprezentował on nowe oblicze zespołu, nagrany w nowoczesny sposób, bez śladu flirtu z muzyką disco, a główną rolę znowu przejęły gitarowe partie z widocznym już udziałem Ronniego Wooda. Po nagraniu tego albumu Jagger postanowił odpocząć od zespołu i wybrał ścieżkę kariery solowej. Jego śladem poszli także pozostali członkowie grupy, co tym samym oznaczało wyraźne spowolnienie działalności zespołu . Warto jednak zauważyć, że żadna z płyt solowych nie odniosła znaczącego sukcesu. Być może zabrakło tej wspomnianej już przez Richardsa chemii występującej pomiędzy członkami zespołu. Mimo iż Stonesi nie wydali w tym okresie żadnej znaczącej płyty, zostali docenieni za swoje dotychczasowe osiągnięcia i zaproszono ich do Rock and Roll Hall of Fame, co jest jednoznaczne z okrzyknięciem ich jednym z najlepszych zespołów w historii muzyki współczesnej. Potwierdzeniem tego była również nagroda Grammy przyznana im w 1986 roku za całokształt twórczości. Po kilku latach spowolnionej działalności grupy wraz z początkiem nowego dziesięciolecia zespół powrócił do intensywnej pracy. Zaś pierwszym wydarzeniem , które zapisze się w tym okresie historii zespołu będzie kolejna zmiana składu. Tym razem opuścił go wieloletnie członek zespołu basista Bill Wayman, a jego miejsce zajął Daryyl Jones. Współpraca w nowym odświeżonym składzie przyniosła kolejne dwie dobre płyty „Voodoo Lounge” oraz „Bridges of Babylon”. Zespół cały czas pozostawał w niekończącej się trasie koncertowej, odwiedzając także po raz kolejny Polskę, dając koncert na stadionie w Chorzowie. Wydarzenie które, miało mieć miejsce wkrótce, po raz kolejny ukazało nam wielkość zespołu The Rolling Stones oraz jego frontmana. Mick Jagger otrzymał bowiem tytuł szlachecki z rąk królowej angielskiej za szczególne dokonania na rzecz muzyki rockowej. Odznaczenie to było doskonałym podsumowaniem historii zespołu. W 2002 roku ukazał się także album „Fourty Licks” prezentujący 36 utworów z całej kariery zespołu. Po okresie nagród, wyróżnień oraz tytułów zespół nie spoczął jednak na laurach, lecz uderzył po raz kolejny i to z siłą ogromnego wybuchu. W 2005 roku wydali kolejny album z premierowym materiałem „A Bigger Bang”, który promowany był jedną z największych tras koncertowych w historii muzyki rockowej. I tym razem nie zapomniano o Polsce, 25 lipca 2007 roku zespół wystąpił w Warszawie. Myślę że historia The Rolling Stones to nie tylko niesłychanie długa ale i niekończąca się opowieść. Ich muzyka przetrwała już tak wiele, że nie straszne jej będą kolejne zapewne czekające nas muzyczne ewolucje. Jednak prawdziwość i prostota płynąca z ich muzyki oraz umiłowanie do klasycznego rocka zawsze pozostanie w muzyce wartością sacrum. Ich historia trwa i będzie trwać zawsze i zaczynać się każdego dnia od nowa gdy ktoś sięgnie po ich muzykę , tak jak to było i w moim przypadku.

Premiery płytowe styczeń/luty 2010 część II

Oto kolejne interesujące propozycje muzyczne, których możemy spodziewać się  w najbliższych kilku tygodniach.

Tord Gustavsen "Restored, Retuned" (ECM)


Premiera 22.01.2010

Angie Stone "Unexpected" (Stax Records)


Premiera: 29.01.2010






Maria Mena "Another Phase" (Sony Music)


Premiera: 01.02.2010

Reedycja



David Sandborn "Only Everything" (Decca)

Premiera: 8.02.2010










Muzyczne premiery styczeń/luty 2010

Dopiero co z zapałem zabierałem się do podsumowań minionego roku, a już przyszedł czas na świeże płyty Anno Domini 2010. Mam już kilka takich,  na które czekam z lekkim poddenerwowaniem, a zbliżający się terminy ich  premiery elektryzują mnie z dnia na dzień coraz bardziej. Oto kilka, moim zdaniem najbardziej interesujących propozycji na styczeń i luty 2010. Lista nie zostaje rzecz jasna zamknięta...


Pat Metheny "Orchestrion" (Nonesuch)

Premiera 25.01.2010







Angelique Kidjo "Oyo" (Dream Music)


 Premiera: 18.01.2010










Nils Landgren Funky Unit "Funk For Life" (ACT)

Premiera 20.01.2010








Mary J Blige "Stronger With Each Tear" (Universal)


Premiera 22.01.2010






Nneka  "Concrete Jungle" (Decon)

Premiera 02.02.2010










Dominic Miller "November" (Qrious)

Premiera 26.02.2010

Podsumowanie roku 2009 w magazynie Village Voice

Z cyklu podsumowania roku 2009  podrzucam kolejną interesującą listę, tym razem z magazynu  Village Voice. Zestawienie to może być  z pewnością dla wielu  dość zaskakująca. Brak w niej dobrze sprzedających się płyt  croonerów  serwujących nam kolejne wersje dobrze znanych już standardów, brak także wymuskanych do perfekcji propozycji spod szyldu smooth jazz. Artyści którzy zajmują najwyższe pozycje na tejże liście, to raczej eksperymentatorzy, poszukiwacze nowych muzycznych ścieżek i nieodkrytych dotąd szlaków. Fakt, że nie zawsze słuchanie takiej muzyki może sprawiać nam przyjemność, lecz z pewnością może być interesującym i budującym przeżyciem.

Pierwsza trójka oraz...


1.The Matthew Shipp Trio "Harmonic Disorder"








2.The Fully Celebrated "Drunk on the Blood of the Holy Ones"








3.Peter Brötzmann/Toshinori Kondo/Massimo Pupillo/Paal Nilssen-Love "Hairy Bones"









...pozostali wyróżnieni artyści

4.Brad Shepik "Human Activity Suite"
5.Digital Primitives "Hum Crackle & Pop"
6.Mulatu Astatke & the Heliocentrics  "Inspiration Information"
7.David S. Ware  "Shakti"
8.Dennis González Jnaana Septet  "The Gift of Discernment"
9.Bill Frisell  "Disfarmer"
10.Andy Sheppard  "Movements in Colour"



Podsumowanie dekady w magazynie DownBeat


W specjalnej edycji magazynu jazzowego DownBeat ukazało się zestawienie najlepszych płyt ostatniej dekady, które recenzenci zawsze i jednogłośnie oceniali bardzo wysoko. Na liście pojawiły się albumy z ocenami  czterech i pół oraz pięciu gwiazdek w systemie DownBeatu. Miejemy nadzieje, że i ten numer magazynu trafi niedługo na półki polskich sklepów muzycznych.

Alicia Keys “The Element Of Freedom”



“The Element Of Freedom” to klasyczny przykład płyty, która ma tyle samo przeciwników co zwolenników, którzy nieustająco przerzucają się rozbieżnymi opiniami na jej temat. Wezmę na siebie trudną rolę mediatora godzącego dwa zwaśnione obozy.
Do analizy tej płyty postanowiłem posłużyć się terminologią matematyczną. Gdyby zrobić graficzny wykres funkcji ilustrujący poziom artystyczno-emocjonalny tej płyty byłyby w nim przedziały w których zanotować można wyraźny spadek względem osi x i y. Jednak znalazłbym i takie w których funkcja zaprzeczyłaby wszelkim do tej pory znanym teoriom. Matematykę zostawmy na boku, wystarczy zapamiętać tylko tyle, że gdy Alicia chce, to naprawdę potrafi. Mimo wielu zarzutów wobec zaprezentowanej tu muzyki, nadal czuć obecność pierwiastka ideału, do którego przyzwyczaiły już nas poprzednie nagrania.
Alicia do tej pory obracała się głównie w stylistyce popowej od czasu do czasu flirtując z sąsiednimi gatunkami, udając się na krótkie wędrówki w stronę jazzu, bluesa czy też R&B. Tym razem jednak sprawa ma się nieco inaczej. Artystka zdecydowała się właściwie na jeden z tych nurtów, mianowicie R&B, zaś wspomnianych inklinacji do innych stylistyk właściwie brak. Efektem jest bardzo syntetyczne brzmienie elektronicznych instrumentów, zaś poza fortepianem próżno szukać tu żywych, akustycznych dźwięków. Często mam wrażenie, że brak jest harmonii w wielu utworach. Spreparowany głos i elektroniczne bębny to trochę za mało, aby muzyka zaczęła żyć własnym życiem. Jednak gdy pojawiają się instrumenty klawiszowe bądź wspomniany fortepian wszystko zaczyna przypominać Alicie Keys z najlepszego okresu, gdy czarowała nas swoim muzycznym wyrafinowaniem. Wokalnie za to jej akcje poszły w górę: wyśpiewuje tu sporo ciekawych melodii o skomplikowanych strukturach, imponując bezbłędną intonacją. Być może fakt, że zdążyłem przyzwyczaić się do jej wokalnego kunsztu sprawia, że już nie robi to takiego wrażenia jak za czasów “Fallin”. Z pewnością niefortunna okazała się być data premiery albumu, kiedy większość pism i portali muzycznych opublikowała już listy najlepszych albumów roku 2009, zaś tę pozycję potraktowali jedynie jako miły dodatek lub pomysł na świąteczny prezent. 8/10

Richard Marx "My Own Best Enemy"


Richard Marx przez wielu kojarzony jedynie z hitem  "Right Here Waiting"  przez lata pozostawał więźniem własnego sukcesu podobnie jak Bobby McFerrin czy George Michael.
Kilkoma ostatnimi płytami  Marx udowadnia jednak że to niesłuszne zaszufladkowanie nie miało najmniejszych podstaw. Obecnie jego muzyka brzmi nad wyraz klarownie i świeżo, zawiera idealne proporcje talentu, dobrego rzemiosła i nowoczesnej techniki studyjnej. Kompozycje takie jak "Love goes on" czy "Everything good" , to doskonałe przykłady na to jak dokonać bez stratnej syntezy stylistycznej, a przy okazji osiągnąć całkiem niezły nakład sprzedaży.  Na krążku "My Own Best Enemy" Marx udowadnia, że nadal potrafili zawarczeć z rockowym zadziorem, zaś mocne rockowe brzmienie gitar i sekcji  tylko dodaje mu animuszu. Dla tych, którzy pozostali jednak w tyle za tym co Marx robi dziś polecam przyśpieszony kurs dobrego rockowego grania z solidnymi piosenkami co dziś jest niestety rzadkością.
Ocena 9/10

46. Wrocławski Festiwal Jazzowy „Jazz nad Odrą"



Dzień 1
28 LUTEGO 2010 (Niedziela)
Miejsce: Hala Stulecia, ul. Wystawowa 1
Godzina: 19.00
Bilety: 180 zł, 150 zł, 100 zł
PAT METHENY SOLO GUITAR & ORCHESTRION
Dzień 2
3 MARCA 2010 (Środa)
Miejsce: Sala Teatralna, Impart, ul. Mazowiecka 17
Godzina: 16.00
Bilety: WSTĘP WOLNY
Otwarty Konkurs na Indywidualność Jazzową
Laureat Grand Prix 2009 – Daniel Soltis - Vertigo Quintet and Dorota Barová
Krzysztof Urbański Quartet
Dzień 3
4 MARCA 2010 (Czwartek)
Miejsce: WFF, ul.Wystawowa 1
Godzina: 19.00
Bilety: 130 zl, 110 zl, 90 zl, 50 zl
VINCENT HERRING & EARTH JAZZ AGENTS
Leszek Możdżer & Naná Vasconcelos

Miejsce: Sala Teatralna, Impart, ul. Mazowiecka 17
Godzina: 22.30
Bilety: 80 zl, 60 zl, 40 zl
Grzech Piotrowski „Emotronica”
Bugge Wesseltoft - SOLO

Dzień 4
5 MARCA 2010 (Piątek)
Miejsce: WFF, ul.Wystawowa 1
Godzina: 19.00
Bilety: 130 zl, 110 zl, 90 zl, 50zl
THE GOLDEN STRIKER TRIO - Ron Carter, Russell Malone, Jackie Terrasson

David Sanborn - promocja nowej płyty "ONLY EVERYTHING"
Miejsce: Sala Teatralna, Impart, ul. Mazowiecka 17
Godzina: 22.30
Bilety: 80 zl, 60 zl, 40 zl
Duo RAW MATERIALS - Vijay Iyer & Rudresh Mahanthappa
Obara Special Quartet
Adam Wendt Power Set

Dzień 5
6 MARCA 2010 (Sobota)
Miejsce: Sala Teatralna, Impart, ul. Mazowiecka 17
Godzina: 18.00
Bilety: 100 zl, 80 zl, 60 zl
Laureat Grand Prix 2010
Gala Polskiego Jazzu
Big Festival Band pod kier. Zbigniewa Czwojdy feat.
Urszula Dudziak, Jan Kudyk, Marek Michalak, Janusz Muniak, Zbigniew Namysłowski