trwa inicjalizacja, prosze czekac...kolczyki naszyjniki

Carrion-El meddah

Zespół Carrion na swoim drugim albumie realizuje bliższą mi wizję muzyki metalowej. Nie znajdziemy tu ciągnących się w nieskończoność ekwilibrystycznych popisów instrumentalnych, gdyż muzycy skupiają się na ogólnym brzmieniu swoich utworów, pozostawiając innym gitarowe wyścigi. Droga ta jest jednak znacznie bardziej wymagającą, gdyż myślenie o kompozycji jako o spójnej całości, jeszcze przed jej nagraniem, wymaga muzycznej dojrzałości, zaś podczas pracy w studio powstrzymania się przed skomplikowaną technicznie grą i zagraniem tylko tego co w danym przypadku jest niezbędne. W rezultacie tego znakiem rozpoznawczym zespołu Carrion stała się prosta, lecz potężnie brzmiąca sekcja rytmiczna, soczyste gitarowe riffy oraz tworzące bardzo interesujące brzmieniowo faktury instrumenty klawiszowe. Ponad wszystkim góruje charyzmatyczny głos wokalisty który tworzy wraz z całością doskonałe współbrzmienie. Świetnym przykładem takiej koncepcji gry zespołu są potężnie i patetycznie brzmiące kompozycje “Sołdat” z porywającym refrenem oraz “Dex”, gdzie ważnym elementem aranżacji są brzmienia wygenerowane elektronicznie.

To co zachwyca mnie jako miłośnika perfekcyjnie dopracowanych studyjnych albumów już od samego początku, to rewelacyjne brzmienie na europejskim poziomie. Zespół Carrion z pewnością nie powinien mieć kompleksów na tym tle. Każda z kompozycji została po pierwsze świetnie nagrana, zaś następnie zmiksowana czego rezultaty usłyszymy już nawet na niskiej klasy sprzęcie audio. “El Meddah” to jedna z tych płyt która swoim “drivem” zachęca do podkręcania poziomu głośności niemal przy każdym utworze. Przy kompozycjach takich jak “Jaki masz plan” czy tytułowy “El Meddah” ręka nie powinna zadrżeć chyba nikomu. Bardzo udanie prezentuje się singlowe “Nie bez wiary”, chociaż moim zdaniem nie do końca ukazuje prawdziwe oblicze tego albumu. Ogromne brawa za niecodzienny zabieg aranżacyjny, a mianowicie zestawienie instrumentów dętych drewnianych z mocnymi rockowymi gitarami. Artyści zaprosili do współpracy czołowego, polskiego oboistę Tytusa Wojnowicza, w wyniku czego powstał niesłychany stylistyczny mariaż, który brzmi nad wyraz świeżo.

Całość wypada naprawdę dobrze pod względem kompozycyjnym. Album jest zdecydowanie dłuższy od tradycyjnych kilkudziesięcio- minutowych krążków, poprzez co bliżej mu do idei koncept album. Spośród aż 16 utworów jest być może kilka, których obecność na płycie nie jest obowiązkowa, ale przy zdecydowanej większość naprawdę godnych uwagi kompozycji nie ma to znaczenia. To co także przykuło moją uwagę to niebanalne teksty, traktujące o współczesnym świecie, egzystencjalnych problemach i częstym zwątpieniu w sens naszego ziemskiego istnienia. Mimo, iż ciężko odnaleźć w nich choć odrobinę pozytywnego myślenia, to doskonale spełniają swoją rolę, wyrażając bunt artystów przeciw zastanej rzeczywistości.


“El Meddah” to dobry album, który broni się nie tylko udanymi kompozycjami czy wymuskanym studyjnym brzmieniem. Jego główną zaletą jest przede wszystkim własny charakter, który wyróżnia go spośród niezliczonej ilości płyt, które można skwitować krótkim, lecz wszystko mówiącym stwierdzeniem “Już to chyba słyszałem” .
Ocena:8/10

Jonny Lang Live At The Ryman


Jonny Lang  to artysta, który równie dobrze prezentuje się na krążkach studyjnych jak i koncertowych. Co więcej jego nie kończąca się młodzieńcza energia i niesłychana radość z gry pcha go wciąż  na scenę, ku uciesze rzeszy fanów jaką zdążył już sobie zjednać.
Zarejestrowane na albumie kompozycje to zbiór tych najbardziej udanych z dotychczasowych pięciu  solowych albumów. Soczyste potężne brzmienie gitar,  niczym nie skrępowana  rockowa sekcja rytmiczna  i rasowe, bluesowe zaśpiewy Langa sprawiają, że poziomem ekspresji tego koncertu można by obdzielić zastępy bezpłciowych artystów. 
Na set liście nie zabrakło takich utworów jak  wprost porywający "Bump in the road" brzmiący jeszcze doskonalej niż wersja płytowa , " Give me up Again",  który udowadnia tylko, jaki potencjał koncertowy ma większość kompozycji Langa oraz przebojowa piosenka  “Red Light” podczas to której artyści improwizują na tle znanych muzycznych tematów. Album "Live At The Ryman" to jedna z najlepszych płyt koncertowych jakie od wielu lat miałem okazję wysłuchać. 
Ocena 9/10

Poluzjanci "Druga płyta"


Otoczka jaka towarzyszy grupie Poluzjanci, od lat była dla mnie zastanawiająca. Być może to efekt rzadkiej możliwości wysłuchania artystów na żywo, lub też nagromadzenie wybitnych polskich muzyków na czele z charyzmatycznym wokalistą, a może po prostu ciągnące się oczekiwanie na drugą płytę formacji.

Pierwsze zetknięcie się  z "Drugą płytą" podtrzymało  we mnie tę myśl, że jednak warto było czekać dziesięć  lat na takie piosenki jak "Karmel" czy "Prosta Historia". Genialne kompozycje w rasowych aranżacjach i do tego ciepły tembr głosu wokalisty sprawia, że początek albumu godny jest najwyższych ocen. Jednak piękna chwila nie trwa długo. Artyści złamali główną zasadę autoprezentacji  przedstawiając wszystkie swoje atuty w pierwszych czterech utworach. Słowem im dalej w głąb płyty tym więcej piosenek zupełnie  niczym mnie nie ujmujących. Jakby pulsujący, funkowy rytm i ciepłe brzmienie Fender Rhodes było sprawdzoną receptą na sukces. Mam wrażenie, że grupa Poluzjanci  po 10 latach milczenia z rewelacyjnie zapowiadającego się zespołu zamieniła się w fabrykę piosenek, z której niestety nie zawsze wychodzą w pełni udane produkty.  Przykładem tego jest z pewnością utwór "Tralala 300" który nie dość, że zaśpiewany w zupełnie nie zrozumiałym dla mnie  języku to ciągnie się w nieskończoność i z każdą chwilą irytuje coraz bardziej. Być może rutyna rewelacyjnych muzyków sesyjnych sprawiła, że zabrakło im emocji na, aż 16 kompozycji. Podupadającą na finishu kondycje zespołu poprawiają jeszcze rockowo brzmiąca kompozycja "Po co ci to" oraz “bujające”, taneczne "Znikło miasto".

Reasumując, płyta ta wypadła by zdecydowanie lepiej gdyby wybrać z niej wyżej wymienione, naprawdę godne uwagi kompozycje. Niestety przesyt perfekcyjnie wykonanych lecz nie zawsze potrzebnych dźwięków sprawił, że większa cześć albumu zlewa się w jedno i trudno z niego zapamiętać więcej niż 4 utwory.  
Ocena 7/10




Zależy nam by piosenka popowa była starannie wykonana...

Zapraszam do przeczytania wywiadu z debiutującym na polskiej scenie zespołem Tax Free, który przeprowadziłem dla serwisu internetowego Netfan.pl. Wywiad zatytułowany "Zależy nam by piosenka popowa była starannie wykonana" znajdziecie na stronach serwisu lub bezpośrednio pod tym linkiemTax Free


Jonny Lang "Turn Around"

Jonny Lang  należy  do grona  cudownych dzieci amerykańskiego bluesa. Podobnie jak Derek Trucks czy Kenny Wayne Shepard, Lang swoją przygodę z muzyką rozpoczął bardzo młodo. Jego nieprzeciętne umiejętność i bardzo nietypowy jak na 14 latka głos, dość szybko dostrzegli członkowie Bad Medicine Blues Band, wynikiem czego był  album  "Smokin" wydany pod szyldem  Kid Jonny Lang and the Big Bang. Szybko okazało się, że to "cudowne dziecko",  przeradza się w rzetelnego artystę, który z płyty na płytę coraz pewniej wkracza do grona profesjonalnych i w pełni  świadomych muzyków 


Płyta "Turn Around" jest aktualnie najświeższym dokonaniem  Langa i już po pierwszym przesłuchaniu można mówić o kontynuacji rewelacyjnej formy jaką prezentował na poprzednim albumie. Płytę rozpoczyna kilkunastosekundowe intro na organach hammonda, które płynie przechodzi w genialny  "Bump in the road". Utwór  nieco odbiegający od typowej  bluesowej konwencji,  brzmi  raczej jak singlowe przeboje  Johna Mayera.  Tembr głosu Langa i bluesowy szlif  wyśpiewywanych przez niego fraz dodają mu jednak  rasowości, a całość  mimo, iż dość prosta formalnie i harmonicznie zatyka dech w piersiach.  "One Person at a time" w którym główny temat wokalu otoczony jest ze wszystkich stron efektownymi, bluesowymi gitarowymi zagrywkami napędza album  jeszcze bardziej niż jego poprzednik. Lang  wędruje tym razem w stronę klasycznego blues-rocka. Mocno brzmiąca sekcja, organy hammonda i przesterowane gitary dostarczają wszystkiego co niezbędne dla tej kompozycji. Jednak prawdziwy gitarowy  "drive" czeka na dalej.  "The other side  of the Fence" oparty na soczystym gitarowym riffie potrafi rozpalić sprzęt audio do czerwoności. Lang jawi się tu jako rasowy, doświadczony bluesman, jednak nadal pełny jest młodzieńczej energii, co słychać zarówno w jego śpiewie  jak i gitarowych popisach. 

Tytułowy "Turn Around" w nieparzystym metrum 3/4, rozpoczyna świetna chóralna introdukcja, zaś potem robi się  bardzo bluesowo. I  znowu Lang powala mnie na kolana prowadzeniem wokalnej frazy. Ile w jego głosie radości z muzyki i energii, a przy tym wszystkim obezwładniająca lekkość i swoboda. Do tego wszystkiego dorzućmy  jeszcze świetne gitarowe solo i utwór bliski jest okrzyknięcia go doskonałym. 
"My love Remains" to zupełna zmiana stylistyki. Ballada bliższa  popowej konwencji, uspokaja nastrój płyty i po raz kolejny potwierdza wokalny kunszt  tego młodego artysty. Wciąż wędrująca harmonia utworu sprawia, że mimo nieco słodkawego brzmienia zdecydowanie wyróżniałby się na tle innych kompozycji w owej stylistyce. Kolejny na trackliście  "Thankful" to wycieczka w stronę rythm&bluesa. Do gościnnego występu w tej kompozycji zaproszono samego Michaela McDonalda, który bez problemu odnalazł się w narzuconej  stylistyce.  Świetna interakcja obu artystów czyni z tej kompozycji punkt kulminacyjny albumu. To jedna z tych piosenek, która posiada w sobie magnetyzm  nie pozwalający oderwać się od niej nawet na chwilę. Lang urzeka swoim falsetem, zaś McDonald pełnym, głębokim głosem,  czy potrzeba  nam czegoś więcej...  

Po wyciszonym nastrojowym "Only a man"  znowu pora na gitarowy "ogień." "Don't Stop(For Anything)" rozpoczyna zapętlony gitarowy riff, zaś następnie synkopowany rytm kompozycji gna ją do przodu. To na co warto zwrócić uwagę szczególnie  przy tym utworze to fakt, że Lang nie jest tylko wokalistą  akompaniującym sobie na gitarze. Myślę, że obydwie te rolę odgrywa w świetny sposób. Jego gitarowe partie i solówki są godne podziwu, pełne wyobraźni i feelingu. Słowem, Lang wie, że gra na gitarze nie jest sprintem na sto metrów i nie stawia szybkości ponad prostą rasową frazą. "Anythig Possible" urzeka pulsującym rytmem, świetnym refrenem  i wprost powalającymi chórkami. Słychać, że w przypadku tej płyty myślenie o muzyce to nie tylko świetne kompozycje, ale także ich doskonałe aranże. Postacią odpowiedzialną zarówno za napisanie wszystkich utwór jak i ich produkcję  jest nieoceniony  Drew Ramsey. Jego współpraca z Langiem zaowocowała nagrodą Grammy za recenzowaną płytę  w kategorii najlepszy album rock/gospel.  

Kolejna z kompozycji "Last goodbye"  jest ucieczką  w nieznaną dotąd stylistykę. To jazzowa ballada z delikatnym akompaniamentem akustycznej sekcji i fortepianu w której ku memu zdziwieniu do tej pory bluesowo warczący Lang odnajduję się całkiem nieźle. "On my feet again" to kolejna porcja rasowego rythm&bluesa tym razem z sekcją dętą i  potężnie brzmiącym chórem. Tuż przed finałem jeszcze bluegrassowa ballada w stylu Nickel Creak z gościnnym udziałem Sary Watkins. Na koniec  Lang zostawił nam coś zupełnie wyjątkowego. Kompozycja "It's not over" swoją mocą niszczy wszystko to co stanie  jej na drodze. Gospelowy chór przy każdym swoim pojawieniu, uderza z ogromną energię, zaś Lang wędruje po całym rejestrze swoich wokalnych umiejętności, od dźwięków niskich, aż po przeszywający całe ciało falset.  Tytuł utworu zapowiada i ostrzega przed tym  co wydarzy się w jego codzie. Jam session jaki przygotowali nam muzycy swoją siła  kruszy najgrubsze mury. Wzajemne przekrzykiwanie się gitary Langa z samym sobą oraz resztą muzyków brzmi wybornie, a gdy mamy wrażenie że wszystko dobiegło już końca oni uderzają po raz kolejny dobijając tych którzy jakimś cudem przeżyli pierwszy atak. Cóż za cudowna płyta. 
Ocena: 10/10