trwa inicjalizacja, prosze czekac...kolczyki naszyjniki

Various Artists- "Barcelona"

Składanka „Barcelona” daję świetną okazję do zasmakowania uroków sjesty w towarzystwie rozkosznych dźwięków prosto z Katalonii. O wyborny relaks zadbają artyści, którzy w swojej muzyce uchwycili magię tej śródziemnomorskiej metropolii. Wybór twórców kompilacji okazał się bardzo ciekawy. Oprócz oczywistych reprezentantów katalońskiej sceny tj. Ojos de Brujo czy Giulia y Los Tellarini, odnalazłem tu interesujących pieśniarzy i pieśniarki, w których muzycznych objęciach chcę pozostawać bez końca.

Od pierwszego spotkania urzekły mnie kołyszące rytmy kompozycji „Buena Gente” oraz „Madrid, Barcelona, Pekin” w wykonaniu wokalistki Salvarez. Świetnie czuję się także w towarzystwie innej z pań, ukrywającej się pod pseudonimem Almasala. Uwodzi mnie swoim lekko zachrypniętym głosem i melizmatycznym sposobem śpiewania, co szczególnie słychać w funkowo transowym utworze „Suhia”. Czujne ucho słuchacza bez kłopotu odkryje, że znalazła się tu także kompozycja „Barcelona” formacji Giulia y Los Tellarini, promująca doskonały film Woody’ego Allena „Vicky, Cristina, Barcelona”. Mnóstwo zjawiskowej urody dźwięków serwują nam również artyści z formacji Costo Rico oraz Jaleo Real w dynamicznych, ognistych piosenkach typu „Libertad” czy „Corazon II”.

Jednak to grupa Ojos de Brujo, ikona współczesnej sceny flamenco nuevo, wypada w tym zestawieniu najlepiej. Obłędnie wykrzykiwane przez charyzmatyczną wokalistkę słowa brzmią jak tajemnicze zaklęcia, a odczucia te dodatkowo potęguje drapieżność języka hiszpańskiego. Szaleńcze partie gitar flamenco oraz dziki puls sekcji rytmicznej dodają kompozycji „Todo Tiende” jeszcze większego animuszu.

Za jeden z większych atutów tej muzycznej propozycji należy uznać fakt, że prezentuje ona ogromną różnorodność, cechującą obecnie katalońską scenę muzyczną. Już pierwsze jej przesłuchanie uświadamia nam, że równie dobrze funkcjonują na niej artyści czerpiący z tradycyjnej muzyki Półwyspu Iberyjskiego, jak i ci, którzy tworzą stylistyczne kolaże, odważnie mieszając brzmienia elektroniczne z pulsem flamenco czy też rumbą.

Nie znam osoby, której nie zakręciła się łza w oku, gdy opuszczała Barcelonę, nawet po krótkiej w niej wizycie . Gdy sam przed kilkoma laty żegnałem się z tym cudownym miastem, oszołomiony jego blaskiem, rozpaczliwie szukałem czegoś, co pozwoliłoby mi zabrać ze sobą chociaż cząstkę tej niebywałej atmosfery. Po wysłuchaniu recenzowanej kompilacji wiem już, że odnalazłem to, czego wówczas tak bardzo mi brakowało.

To miły podarunek dla wszystkich zakochanych w katalońskim słońcu, którym doskwierają przywary polskiego przedwiośnia i wciąż tęsknią za błogostanem sjesty. Jednocześnie jest to doskonała mapa, która pozwoli odkrywać dla wielu nieprzetarte dotąd muzyczne szlaki.

Ocena: 8/10

Kurt Elling- „The Gate”

Rozważania nad wyłonieniem instrumentu najbliższego ideału nie mają najmniejszego sensu w obliczu dokonań Kurta Ellinga. Wokalista po raz kolejny udowadnia, że nawet najbardziej precyzyjna ludzka konstrukcja nie może równać się z ideałem, jakim jest ludzki głos. Artysta niejednokrotnie już toczył wokalno-instrumentalne pojedynki, czy to wykonując zawiłe gitarowe tematy Pata Metheny’ego („Minuano”), czy też śpiewając szaleńcze solówki saksofonu Johna Coltrane’a (płyta „Dedicated to you”). Za każdym razem efekt był wręcz oszałamiający i wprawiający w zadumę nad skalą możliwości ludzkich strun głosowych. 


Najnowszy album Ellinga „The Gate” to jedno z najbardziej oczekiwanych przeze mnie wydawnictw, po którym obiecywałem sobie naprawdę wiele. Jak się okazało, wszystkie życzenia zostały spełnione bardzo szybko, a to, co wydarzyło się dalej, zmieniło moje wyobrażenie o granicy ludzkich zdolności. Artysta wita się ze słuchaczami kompozycją „Matte Kudusai” z repertuaru zespołu legendy: King Crimson. Intymne wykonanie oraz leniwie wtórujący wokaliście zespół cudownie odpręża, a ostinatowy motyw kontrabasu wprowadza w hipnotyczny stan. Całość aranżacji dopełniają długo wybrzmiewające gitarowe flażolety oraz fortepianowe pasaże w wysokim rejestrze. Gdy po chwili po raz pierwszy słychać głównego bohatera, wiem już, że jego głos brzmi jeszcze pełniej i doskonalej niż na poprzednich albumach. Subtelnie prowadzona fraza oraz dyskretne dwugłosy wyznaczają nowe granice piękna, a lekkość, z jaką Elling wydobywa z siebie te wszystkie dźwięki, każe się zastanowić, czy to w ogóle jest możliwe. 

Kolejna z kompozycji to miły drobiazg z repertuaru Joego Jacksona. Mimo iż oryginalne wykonanie bliższe jest muzyce pop, to tutaj utwór ten bardzo wdzięcznie prezentuje się w nowych, swingowych szatach. Krocząca linia basu oraz lekka gra sekcji instrumentów perkusyjnych (Watkins-Castro) tworzą świetny fundament dla oszałamiających solowych popisów pianisty Laurence'a Hobgooda, który pierwotną progresję akordów traktuje jako punkt wyjścia do finezyjnych improwizacji.


Następny ślad geniuszu Ellinga odnajduję w utworze Herbiego Hancocka „Come running to me”. Po kunsztownej fortepianowej introdukcji zagranej ad libitum pojawia się niespieszny puls, na tle którego artysta serwuje nam wokalny spektakl godny wszelkich pochwał. Jego zwielokrotniony głos tworzy wysublimowaną harmonię, każdą frazę zaś kończy absolutnie perfekcyjne vibratto. Dzieje się tu naprawdę wiele - po raz kolejny zaskakuje pianista, który interpretuje harmonię kompozycji na własny sposób, przemycając w każdym takcie intrygujące akordy.


Do grona klasyków gatunku Elling zaprosił także Beatlesów. „Norwegian Wood” to popis całego zespołu. Świetna akustyczna sekcja rytmiczna (Gulley-Patittuci) po mistrzowsku operuje dynamiką i doskonale wyczuwa momenty, w których bezlitośnie uderza z całą swoją siłą. Wyrazy uznania kieruję także w stronę Johna McLeana za rewelacyjne solo wyraźnie nawiązujące do dokonań takich mistrzów jak John Scofield czy Bill Frisell. Jednak ostatecznie sięgamy muzycznego absolutu znowu dzięki Ellingowi. Kilka z zaśpiewanych przez niego fraz powoduje, że zacierają się granice między rzeczywistością a stanem hipnozy, w której pozostaję za każdym razem, gdy słucham tej płyty.


Druga część albumu przynosi równie wspaniałe przeżycia. W davisowskim „Blue in Green” Elling olśniewa swoją czterooktawową skalą głosu, a w „Samuray Cowboy” - promującej album zabawnej muzycznej miniaturze na głos i saksofon - z dziecinną radością bawi się dźwiękiem, tworząc jakby od niechcenie wyrafinowaną wokalną harmonię. Jednak to wciąż cisza przed burzą. Gdy tylko rozbrzmiewają pierwsze takty wonderowskiej „złotej damy”, jasnym staje się to, że artysta tym razem nie ma zamiaru oszczędzić nikogo. Z chwili na chwilę atmosfera staję się gęściejsza, a każdy z muzyków chce być na pierwszym planie. Szaleńcze „przebitki” perkusisty Terrona Gulleya, wzajemne przekrzykiwanie się wokalisty z saksofonem jest niczym sen szaleńca, który ja chciałbym śnić bez końca.


Kurt Elling jest wielkiej klasy wokalistą, a otoczony takiego pokroju muzykami jest uprawniony do tworzenia dzieł doskonałych, ponadczasowych interpretacji i ustalania nowej jakości w muzyce wokalnej XXI wieku.


Ocena:10/10