trwa inicjalizacja, prosze czekac...kolczyki naszyjniki
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą artykuły. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą artykuły. Pokaż wszystkie posty

Muzyczne podsumowanie roku 2010

Tradycją stało się już moje osobiste rozliczenie, z tym co w minionym roku zaserwowali nam ulubieni artyści. Po bardzo obfitym w interesujące premiery roku 2009, kolejne dwanaście miesięcy rozpoczęło się wyraźnym regresem. Niewiele z albumów ukazujących się w pierwszym kwartale, potrafiło zatrzymać mnie przy sobie na dłuższą chwilę i zaskoczyć czymś niecodziennym. Jednak pierwsze przejawy ciepłej wiosny, uwrażliwiły moje zmysły i wkrótce uległem kolejnym muzycznym zauroczeniom.

Jedną z pierwszych interesujących propozycji okazało się wydawnictwo współczesnego giganta gitary Joe Bonamassy. Artysta już wiele lat temu zyskał miano wirtuoza, kolejnymi płytami udowadnia zaś, że droga do panteonu gwiazd muzyki bluesowej jest już bliska końca. Black Rock to jego najświeższe studyjne dokonanie, które przez długi czas nie ustępowało miejsca innym albumom w moim odtwarzaczu. Nagrana w Grecji płyta okazała się prawdziwą „śródziemnomorską perłą”, z blues-rockowym pazurem. Nowa muzyka artysty, choć momentami doprawiona lokalnym folklorem, a czasem wręcz liryczna, nawet na chwilę nie pozostaje jednak na drugim planie i nie pozwala zapomnieć, że hałasujące gitary są tym, co Bonamassa kocha najbardziej. Artysta raz po raz chwyta nas za ramiona i mocno potrząsa, serwując mięsiste, riffowe granie i opętane, wirtuozerskie solówki. To jeden z tych albumów, który rozgrzewa mnie już na samą myśl o tym, że mam go w swojej kolekcji.

Moja miłość do zadziornego gitarowego grania zaowocowała kolejnymi dwiema świetnymi płytami, które umieściłem w tym podsumowaniu. Pierwszym z zapowiedzianych „chłopców z gitarą” jest Philip Sayce. To zarazem jedno z moich najważniejszych odkryć minionego roku. Założenia albumu Innerevolution są bardzo jasne i klarowne. To kawał dobrego grania prosto z serca, bez zbędnych udziwnień. Artysta pozostawia innym studyjne zabiegi, służące maksymalnemu wypieszczeniu każdego dźwięku, a w zamian serwuje nam gitarowe sprzężenia, analogowe przestery i fuzzy oraz olbrzymią dawkę energii. To album, który urzeka niczym nieskrępowanym muzykowaniem. Ostre, blues-rockowe gitarowe zagrywki i mnóstwo hałasu dokoła sprawiają, że działa jak narkotyk. Sayce udowadnia, że jest artystą świetnie odnajdującym się w wielu stylistykach, zarówno jako gitarzysta, jak i charyzmatyczny wokalista. To z pewnością kolejny z moich gitarowych faworytów, którego płytę chętnie postawię na półce obok albumów Jonnego Langa czy wspomnianego już Joego Bonamassy.

Blues-rockowy tryptyk zamyka najmłodszy z trójki panów: Scoot Mckeon. Trouble to świetna gitarowa płyta, w której czuć ducha Hendrixa i Stevego Ray Vaughana, z twórczości których ten młody gitarzysta czerpie pełnymi garściami. Nie ma w tym jednak nic złego, bo choć taki styl gry dobrze jest nam znany, to kompozycje na tym albumie mogą być już zaskoczeniem. Scott wędruje pomiędzy riffowym graniem, liryczną balladą w stylu Johna Mayera oraz brudnym psychodelicznym rockiem. Bez żadnych kompleksów serwuje nam całą gamę efektownych patentów i solówek, których pozazdrości mu niejeden gitarzysta z większym stażem. Oto wyrasta kolejny doskonały instrumentalista oraz niesztampowy wokalista, który bynajmniej nie śpiewa z konieczności.

Moja słabość do gitarzystów przez cały miniony rok nie dawała za wygraną i oto kolejny z nich zajął wygodne miejsce w tym zestawieniu. Płyta November Dominica Millera była jednym z najbardziej oczekiwanych przeze mnie albumów, głównie z powodu zapowiadanych przez samego artystę rewolucyjnych zmian w uprawianej dotychczas stylistyce. Wybitny muzyk sesyjny oraz wieloletni współpracownik Stinga naprawdę zaskoczył swoich fanów. Mistrz nastroju i subtelnego grania, dotychczas kojarzony głównie z brzmieniem gitary z nylonowymi strunami, postanowił pokazać swoje drugie oblicze. W efekcie zaserwował nam potężne rockowe riffy, które mieszają się z fusion oraz brzmieniami new age. Jednak mimo zamiany stylu, Miller nadal w podobny sposób pojmuje muzykę, a jak sam mówi zmienił jedynie narzędzie, na którym ją wykonuje. Kolejna świetna płyta w jego solowej dyskografii.

Wiele wartościowych dźwięków zaserwowali w tym roku artyści z drugiego muzycznego bieguna, którzy nie przywykli do hałasujących gitar, a bliższe są im fortepianowe pasaże. Jednak tak naprawdę również i oni lubią od czasu do czasu odrobinę porozrabiać. Z pewnością z tymi słowami zgodziliby się muzycy z formacji The Bad Plus. Swoim najnowszym albumem pokazali, że są jednymi z nielicznych artystów na współczesnej scenie jazzowej, którzy od lat kroczą wybraną przez siebie drogą, bez cienia komercji. Kompozycje tworzące najnowszy album udowadniają, że muzykom nadal nie znudziła się wędrówka na przełaj i wciąż potrafią dać niezłego energetycznego kopniaka. Never stop gna do przodu z każdym kolejnym utworem. Czasem aż trudno dotrzymać tempa artystom, którzy nie pieszczą uszu słuchacza ciepłymi i przyjemnymi frazami. Jest wręcz odwrotnie: tutaj panują twarde zasady i męska gra. To jazz, który wymaga zrozumienia - pełen dysonansowych napięć harmonicznych i ostinatowych hipnotycznych motywów. Słowem The Bad Plus tworzy muzykę, która nie zna granic i nie bawi się w zbędne konwenanse.

Kolejna pozycja obowiązkowa dla wszystkich entuzjastów jazzu to Herbie Hancock i jego „wyśniony projekt”, który okazał się być bardzo odważnym przedsięwzięciem. Próba przearanżowania tzw. nietykalnych utworów, jak np. Imagine Johna Lennona czy Don't Give up Petera Gabriela, na jazzową stylistykę doprawioną elementami world music, okazała się jednak ciekawa i nierażąca dla słuchającego. Album ten lśni od ilości gwiazd, które wzięły udział w jego nagraniu. To prawda, że muzyka łączy pokolenia, bo tu obok Wayna Shortera i Jeffa Becka odnajdziemy np. Pink oraz Seala. Bardzo podoba mi się taka otwartość Hancocka. To pewnego rodzaju symbioza: Hancock dzięki młodym artystom potrafi zabrzmieć bardzo współcześnie, a w zamian daje im rekomendację najwyższą z możliwych. Album ten, podobnie jak nagrany w konwencji „wspólnego muzykowania” Possibilites, jest uwiecznieniem doskonałej atmosfery i radości z wykonywania muzyki, które panowały podczas pracy w studio. To płyta nagrana bez jakiejkolwiek presji, cudownie szczera i prawdziwa.


Karierę Nikki Yanofsky śledzę wnikliwie niemal od samego początku. Moje skrupulatne obserwacje zaowocowały nawet pewną hipotezą, która zamierzam się podzielić. Otóż ta młodziutka wokalistka jest doskonałym przykładem na to, że Bóg nierówno rozdziela swoje dobrodziejstwa. Nikki to piękna młoda dama o genialnym warsztacie wokalnym, a przede wszystkim nieprzeciętnej muzycznej osobowości. Nie doszukiwałbym się tu tej Bożej niesprawiedliwości, gdyby nie fakt, że ma ona dopiero 16 lat. Przyznam jednak, że po tym jak zadebiutowała koncertowym wydawnictwem prezentującym almanach światowej muzyki jazzowej, z wielkim niepokojem czekałem na jej pierwszy studyjny album. Nastoletnia wokalistka nie rozczarowała mnie w ani jednym wyśpiewanym dźwięku. Bez najmniejszych kompleksów udowodniła, że świetnie odnajduje się nie tylko w jazzowych standardach, ale także w popowej i soulowej stylistyce. Na tle świetnych kompozycji z albumu Nikki artystka prezentuje nam szczyty jazzowej wokalistyki oraz swoją niesłychaną muzyczną wrażliwość. To z pewnością jeden z najważniejszych debiutów tego roku.

Wiosenne miesiące upłynęły mi w oczekiwaniu na kolejny album jednego z największych współczesnych artystów, którego każde wydawnictwo wywołuje u mnie ogromne podekscytowanie. Sama idea tego projektu jeszcze przed oficjalnym terminem wydania wywoływała skrajne emocje. Sting, bo o nim mowa, zdecydował się na nagranie swoich piosenek z orkiestrą symfoniczną. Nauczony doświadczeniem wiem, że w większości przypadków takie przedsięwzięcia kończyły się fiaskiem. Jednak tym razem historia potoczyła się zupełnie inaczej, czego owocem jest cudowny album Symphonicities. Jego główną siłą napędową okazał się nie sam Sting, czy jego przeboje, lecz bliskie ideału orkiestracje, za którymi stanęła cała plejada doskonałych aranżerów. I to właśnie zadecydowało o tym, że Sir Sting po raz kolejny wraca z wyprawy w pełnej chwale.

Tuż przed oficjalnym zamknięciem mojego rocznego podsumowania w jego szeregi wkradły się dwie niezwykłe płyty. Muszę przyznać, że artyści stojący za tymi wydawnictwami obeszli się ze mną bardzo okrutnie, gdyż bez najmniejszych skrupułów poprzewracali całą misternie tworzoną przeze mnie listę. Jednak tak naprawdę dziękuję im za to każdego dnia, gdyż muzyka, jaką mi w zamian podarowali, potrafi zmienić sposób patrzenia na świat.

Pierwszym z tak szumnie zapowiedzianych albumów jest wydawnictwo młodego geniusza instrumentów dętych Troya Andrewsa, znanego bardziej pod pseudonimem Trombone Shorty. Na krążku Backatown pokazał, do czego tak naprawdę można użyć puzonu - instrumentu, który w jazzie raczej nieczęsto występuje jako wiodący. To jednak nie koniec niespodzianek. Troy postanawia jawnie lekceważyć muzykę jazzową i klasyczne zasady w niej panujące, w efekcie czego to rytmy funky i r'n'b wiodą prym, a zaskakujące, eklektyczne zestawienia są tu na porządku dziennym. Niech nikogo nie zdziwią również przesterowane brzmienie trąbki (bo tym instrumentem artysta również biegle się posługuje) lub sekcja dęta grająca w bigbandowym stylu na tle ostrego rockowego pulsu z rozgrzanymi do czerwoności gitarami. Jednak prawdziwe oczarowanie przychodzi dopiero wtedy, gdy Troy zaczyna śpiewać. Obłędnie, porywająco i elektryzująco - tak, jak najwięksi mistrzowie gatunku. W obliczu tego wszystkiego zupełnie nie dziwi mnie nominacja do nagrody Grammy. Zastanawiające jest jedynie samo zakwalifikowanie płyty do kategorii jazzu, który na tym albumie jest jedynie punktem odniesienie do fascynujących muzycznych wędrówek.

Gdy wiele lat temu po raz pierwszy usłyszałem grupę Take 6 myślałem, że w muzyce wokalnej nie wydarzy się nic bardziej ekscytującego. Jednak kolejne olśnienie miało miejsce, gdy poznałem artystów tworzących formację Naturally 7. To nie tylko zauroczenie, czy mój chwilowy kaprys, ale prawdziwa miłość, uwielbienie i podziw, bo takie emocje towarzyszą mi już na samą myśl o tym, co znalazło się na ich najnowszym albumie. Twórczość Naturally 7 trudno porównać do czegokolwiek, bo chyba jeszcze nikt nie wspiął się tak wysoko w kręgach muzyki wykonywanej bez użycia żadnych instrumentów. Vocal Play to tytuł ich najnowszego albumu, a zarazem jedyne słuszne określenie tego, co tworzą artyści. Jednak tak naprawdę to, co robią ze swoim głosem przekracza możliwości ludzkiej percepcji i wymyka się wszystkim wymyślonym kategoriom.

Na koniec pozostawiłem album wyjątkowy, który wywarł na mnie ogromne wrażenie, mimo iż dotychczasową twórczość jego autora znam doskonale. Artystę od rzemieślnika odróżnia jednak to, że ten pierwszy nigdy nie jest do końca oczywisty llumination Josha Grobana to płyta, o której nie potrafię pisać inaczej niż w samych superlatywach. To album, który przekroczył poziom mojego pojmowania piękna i tym samym wyznaczył nową granicę, do której chyba nikt przez długi czas nie dotrze. Okrzyknięcie tej płyty albumem roku to wszystko, co mogę zrobić, by wyrazić zachwyt nad tym doskonałym dziełem. Josh Groban po raz kolejny udowodnił mi, że poprzez muzykę można oczyścić swoją duszę ze wszystkiego, co złe i każdego dnia na nowo odkrywać piękno tego świata.




Melanie Fiona w klubie Eter

Deszczowy, późno jesienny wieczór we Wrocławiu nie odstraszył łowców pozytywnych dźwięków, którzy licznie wypełnili wrocławski klub Eter. Sam powód był bowiem nie byle jaki. Oto do Wrocławia zawitała kanadyjska wokalistka Melanie Fiona, która ostatnimi czasy wdarła się na szczyty polskich list przebojów z utworem „Monday Morning”. Jednak to tylko wstęp do jej imponującego artystycznego CV. Artystka ma już na koncie nominację do nagrody Grammy, a także wspólne koncerty z Kanyem Westem oraz Alicią Keys. Taka rekomendacja tylko wyostrzyła mój apetyt na wyborne muzykowanie tegoż wieczoru.

Chwilę po godzinie 20 na scenie pojawili się artyści, jednak jeszcze bez gwiazdy wieczoru. Pierwsze dźwięki zagrane przez muzyków nie pozostawiły wątpliwości czego należy spodziewać się tego wieczoru. Po chwili oczekiwania na scenie pojawiła się i sama Melani w nienagannym stroju i jak domniemam w doskonałym humorze. Koncert rozpoczęła kompozycją „Ay Yo”, która od razu rozruszała wrocławską publiczność. Niedługo artystka kazała nam czekać na największy ze swoich hitów. Z numerem trzecim na set liście znajdował się bowiem „Monday Morning”. Rewelacyjne, energetyczne wykonie nie pozostawiło już żadnych wątpliwości, że artyści prezentują światowy poziom i wszystko co jeszcze miało wydarzyć się na tej scenie, warte jest największych pochwał. Kolejne kompozycje wywoływały na twarzach Wrocławian jeszcze większy uśmiech i zadowolenie. Wspaniała atmosfera, z każdym dźwiękiem stawała się jeszcze bardziej gorąca.

Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie także fakt, że tak naprawdę wspomniane juz „Monday Morning” oraz „Ay Yo”, które w świadomości większości funkcjonowały jako największe przeboje artystki, okazały się jedynie ukoronowaniem, całego doskonałego repertuaru. Podczas wrocławskiego występu artystka płynnie wędrowała pomiędzy rozmaitymi stylistykami. Nie zabrakło więc klasycznego rythm and bluesowego grania, w stylu wokalnych zespołów lat 60, jak również współczesnych brzmień R'n'B. Bywało także bardzo ”wakacyjnie” gdy Fiona serwowała nam cudownie snujące się reggae, w rytm którego publiczność kołysała się, jak wprawiona w trans. Artystka niejednokrotnie potrafiła także zaatakować drapieżnymi, rockowymi wersjami swoich hitów taki jak „Give it to Me right”, ale i genialnie wykonanym coverem utworu „Ironic” Alanis Morissette.

To co wywołało u mnie do teraz niesłabnący zachwyt, to świetne aranżacje kompozycji, dobrze znanych nam z płyty „The Bridge”. Muzycy potraktowali płytowe wersję piosenek jako punkt wyjścia do tego co wydarzyło się na scenie. Ogromna swoboda w ich genialnym muzykowania, a zarazem niesamowita perfekcja i dyscyplina. Wszystko to sprawiło, że momentami czułem, iż obcuje z idealną muzyczną machiną, która wciąga w swoje „pulsujące” tryby, raz za razem,  kolejnego słuchacza. Nie dziwi więc fakt, iż każdy z utworów oklaskiwany był niemal w nie skończoność, a i „jęków” zachwytu wśród publiczności nie brakowało.

Słów kilka o wykonawczej stronie występu. Cieszy fakt, że od kilku lat Polska stała się równoprawnym krajem na artystycznej mapie Europy i czasy tzw. „cięcia kosztów” mamy już za sobą. Stąd też obecność na scenie 7 osobowego kolektywu, który niejednokrotnie dał o sobie znać. Jeśli miałbym typować moich faworytów, to z pewnością byliby to muzycy stanowiący sekcję rytmiczną. Jeśli istnieje planeta muzyków idealnych, to ci dwaj panowie z pewnością stamtąd pochodzą. Genialne poczucie rytmu i doskonała współpraca sprawiła, że całe ciało aż drżało, przy każdym uderzeniu werbla, zaś niezliczone synkopy wzbudzały zachwyt, nie tylko wśród znawców muzycznego rzemiosła. Niestety, artystka nie przedstawiła członków zespołu, dlatego też nie jestem w stanie wymienić ich z imienia i nazwiska. Oczywiście i sama Melanie czarowała swoim cudownym, „ciemnym” głosem, niejednokrotnie imponując karkołomnymi frazami. Wielka swoboda w poruszaniu się po szerokiej skali głosu i doskonała wokalna kondycja, to mogło się podobać.

Melanie Fiona okazał się być artystką pełną pozytywnej energii i już po pierwszych utworach nawiązała świetny koncert w publicznością. Wzajemna sympatia trwała przez cały występ, po którym Melanie wywołana została na bis. To do prawdy jeden najlepszych koncertów szeroko pojętej „muzyki rozrywkowej”, jaki miałem przyjemność wysłuchać. Cieszy fakt, że Melanie mimo jednego nagranego albumu, mocno promowanego w mediach absolutnie nie pasuje do miana „sezonowej gwiazdki”. To pełnoprawna artystka, która z dużym impetem wkroczyła na muzyczny rynek i z pewnością narobi tu niezłego bałaganu.



Japoto w Firleju- relacja z koncertu

Informacja o koncercie formacji Japoto dotarła do mnie około południa, w dniu tegoż wydarzenia. Natłok codziennych obowiązków oraz niedogodny termin, mógł oznaczyć po prostu tyle, że mimo najszczerszych chęci nie uda mi się dotrzeć do klubu Firlej, w którym miał odbyć się koncert. Zycie potrafi być jednak zaskakujące i kilka minut po godzinie 20 stanąłem pod sceną na której muzycy zespołu Japoto właśnie rozpoczynali swój występ.


Jeszcze zanim rozpiszę się na temat wyjątkowych wydarzeń, których byłem świadkiem przyznam się otwarcie, że moja wiedza na temat formacji Japoto była znikoma. Nazwiska kilku członków zespołu, kołatały mi się gdzieś po głowie i na tym koniec. Ale właśnie ta niewiedza oraz element zaskoczenie sprawiły, że jeszcze długo po koncercie tej niesztampowej grupy, odtwarzałem ich płytę starając się wrócić myślami do tego udanego wieczoru, który wywarł na mnie spore wrażenie.


Zespół rozpoczął bardzo dynamicznie, zaś energia bijąca ze sceny udzieliła się skromnej lecz oddanej publiczności, która bardzo entuzjastycznie reagowała na poczynania muzyków. Nie miałem zamiaru wyróżniać się z tłumu i podobnie jak inni rytmicznie podrygiwałem, co nie było wcale takie trudne, bo Japoto z każdym kolejnym utworem bynajmniej nie zwalniało tempa. Zespół raz za razem serwował publiczności niesłychanie dynamiczne kompozycje. Skomplikowane formalnie i aranżacyjnie utwory, meandrowały pomiędzy rozmaitymi, często bardzo odległymi od siebie stylistykami. Obłędne gitarowe riffy przeplatały się z drum'n' bassowym czadem oraz funkową pulsacją. Wszystkie te elementy nie pozwalały nawet na chwilę oderwać uwagi od tego co działo się na scenie. To co zwróciło moją uwagę to niecodzienny skład zespołu. Na scenie brak było bowiem basisty. Jednak partie basu grane byłe naprzemiennie przez obu gitarzystów, którzy korzystali z rozlicznych gitarowych efektów, stąpając po nich niemal co chwile. W rezultacie czego ten niecodzienny eksperyment brzmiał nad wyraz dobrze. Grupa Japoto podczas swojego wrocławskiego występu, zaprezentowała publiczności muzykę pełna przestrzeni, doprawioną fascynującymi gitarowymi brzmieniami. Muzykę momentami bardzo hipnotyczną i obłąkana, innym zaś razem genialnie pulsującą, wprawiającą w trans. Zespół potrafił zagrać bardzo ostro i surowo, ale także stworzyć niesamowity klimat pełen dźwiękowych plamy, które wypełniały całą przestrzeń dookoła. 


Przez mniej więcej pół koncertu moje wszystkie myśli skierowane były w stronę głównego wokalisty zespołu, który od czasu do czasu obsługiwał także instrumenty klawiszowe, wydobywając dzięki ich pomocy przedziwne dźwięki. Uporczywa myśl nie dawała mi spokoju. Skąd znam tego człowieka, który tak obłędnie śpiewa, bo faktem jest to że wywarł na mnie ogromne wrażenie. Genialna iście rockowa barwa głosu, niesłychana charyzma i sceniczna swoboda sprawiła, że dla mnie to On był bohaterem tego wieczoru. Kiedy byłem już bliski pomieszania zmysłów, przyszło wybawienie. Gitarzysta zespołu Damian Pielka, przedstawił jego członków. Krzysztof Zalewski, takie oto imię i nazwisko padło z jego ust. Oklaski publiczności, chwila namysłu i nagle ogromne zdziwienie. Przecież ten gość wygrał przed laty popularny program telewizyjny „Idol”, po czym wydał płytę i słuch o nim zaginął. Kiedy teraz po koncercie słucham nagrań zespołu Japoto cieszę się, że ten niesłychanie zdolny artysta w końcu dotarł do właściwego punktu w swoim życiu i robi muzykę którą czuje całym sobą, co bardzo ekspresyjnie wyrażał na scenie. 


Warto wspomnieć o tym, iż opisane powyżej wydarzenie ściśle związane było z wydaniem przez grupę debiutanckiego albumu zatytułowanego „Japoto”, który właśnie pojawił się na rynku, nakładem wrocławskiego wydawnictwa Luna. Możliwość wysłuchania premierowego materiału na żywo, daje mi możliwość polecenia tego debiutu z czystym sumieniem, fanom wielu gatunków, gdyż każdy odnajdzie w tej muzyce coś zupełnie innego.

Relacja dla serwisu Wywrota.pl

Living Colour we Wrocławiu- relacja z koncertu

Wrocławski koncert grupy Living Colour to jeden z dwóch, które artyści zaplanowali w Polsce w ramach trwającej właśnie trasy koncertowej promującej wydany w zeszłym roku album “The Chair in the Doorway”. Jeszcze przed otwarciem bram klubu wśród powiększającej się z chwili na chwilę grupy fanów dało wyczuć się wielkie emocje. Zachwyty nad muzyką zespołu oraz wspomnienia z poprzednich “polskich” koncertów były głównym tematem zasłyszanych przeze mnie rozmów. Z pewnością nikt z oczekujących nie znalazł się tu przypadkowo.



W okolicach godziny 20 bramy klubu zostały otwarte, a tłum w jednej niemal chwili dość szczelnie wypełnił jego wnętrze. Niestety wszyscy obecni zostali wystawieni na wielką próbę oczekiwania, co nieco zburzyło tę wspaniałą atmosferę. Zaplanowany na godzinę 20 koncert rozpoczął się z półtoragodzinnym opóźnieniem. Być może to zaostrzyło apetyty fanów, jednak sądząc po reakcjach większości, raczej zszargało im nerwy. Te wydarzenia tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że organizacja i logistyka takich przedsięwzięć jest w naszym kraju jak chodzenie w ciemności. Zupełny bałagan i zero informacji dla oczekujących, którzy przecież wydali niemałą kwotę na bilet.

Na całe szczęście w okolicach godziny 21.30 artyści pojawili się na scenie rozładowując nieco już nerwową atmosferę. Stojąc blisko sceny już po kilku utworach uświadomiłem sobie, że poziom decybeli jest bliski temu jaki emituje startujący odrzutowiec, więc dla własnego komfortu i większej klarowności brzmienia przesunąłem się nieco na tyły klubu. Kiedy w końcu mogłem zidentyfikować docierające do mnie dźwięki poczułem wielką radość z mojej obecności na koncercie tej legendarnej grupy. Living Colour to doskonała marka, której nikomu nie trzeba szerzej przedstawiać, a już na pewno szalejącym pod sceną fanom zespołu, którzy chłonęli każdy dźwięk zagrany przez muzyków. Repertuar który artyści przedstawili podczas wrocławskiego koncertu był bardzo eklektyczny. Pierwsza cześć koncertu zdecydowanie oscylująca wokół ostrego, riffowego grania rozpaliła niewielką klubową scenę do czerwoności. Dalej zaś muzycy pokazali to, za co ja osobiści cenię ich najbardziej, czyli funkowy zadzior i puls. Sekcja rytmiczna Doug Wimbish i Will Calhoun grała tak, jakby chcieli skruszyć otaczające ich ściany, zaś “obłąkany” Vernon Reid szalał na gitarze wykorzystując dziesiątki efektów i tworząc niespotykane dotąd brzmienia. Cóż to było za smakowite granie, a przy tym wszystkim niesłychanie klarowne i dalekie od bezsensownego “łojenia”.

Wśród kilkunastu zagranych utworów, nie zabrakło kompozycji z ostatniego album grupy “The Chair in the Doorway” m.in. wspaniały “Behind The Sun” ze świetną partią gitarową Reida jak i starszych utworów odśpiewanych wspólnie z publicznością jak np. “Elvis is dead”, a także coverów samego Presleya w bardzo oryginalnej wersji. Osobną część koncertu stanowiły popisy solowe każdego z muzyków. Było więc miejsce na wprost porażające solówki Vernona Reida, który z pewnością wygrałby gitarowy bieg na sto metrów. Z kolei perkusista Will Calhoun uraczył fanów audiowizualnym show, który podczas swojego popisu wykorzystywał nie tylko akustyczny, ale i elektroniczny zestaw perkusyjny grając karkołomne przebiegi na tle pulsującego, wygenerowanego wcześniej na oczach publiczności rytmu. Jednak widzom chyba najbardziej przypadł do gustu Doug Wimbish, który okazał się być bardzo otwarty dla wrocławskiej publiki, gdyż przechadzał się pod sceną wymachując przed nosami fanów swoim basem, między czasie grając chyba najlepsze basowe solo w historii rocka.

Tej muzycznej uczcie nie było końca, zaś występ grupy zakończył się w godzinach późno wieczornych. Fakt, że muzycy potrafili porazić swoją niesłychaną techniką gry na instrumentach nie powinien jednak nikogo zaskoczyć, bo ich dzisiejsza wysoko pozycja w muzycznym światku nie wzięła się znikąd. Piękne przy tym wszystkim jest to, że ich obecność na scenie nie ma nic wspólnego z coraz częściej spotykaną muzyczną rutyną. Muzyka Living Colour jest jak wulkan, którego erupcja ma miejsce podczas każdego z koncertów. Artyści zaserwowali wrocławskim fanom prawdziwą energetyczną bombę, o której każdy z obecnych długo nie zapomni i z pewnością wspomni podczas kolejnej wizyty zespołu w Polsce na którą już sam nie mogę się doczekać.

Płyty 2010/ Pierwsze półrocze

Kilka dni temu uświadomiłem sobie, że właśnie mija pierwsze półrocze 2010 roku, a ja mam kompletny bałagan w głowie dotyczący  wydanych dotychczas albumów. Kilka nazwisk i tytułów , lecz niepołączonych w jakiś sensowny zestaw. Być może to przedwczesny alarm, ale dla własnego spokoju wewnętrznego postanowiłem  uporządkować wysłuchane dźwięki i stworzyć niezobowiązujące zestawienie interesujących płyt wydanych przez  minione sześć miesięcy.

Joe Bonamassa "Black Rock"

Okazuje się, że wartościowe nuty po raz kolejny wypłynęły spod rąk cenionych gitarzystów z wieloletnim stażem. Nagrana w Grecji płyta "Black Rock" Joe Bonamassy to prawdziwa "śródziemnomorska perła".  Nowa muzyka artysty momentami  przenosi nas myślami na greckie plaże, lecz nawet na chwile  nie pozostaje na drugim planie i nie pozwala o sobie zapomnieć. Oprócz bardziej lirycznych kompozycji doprawionych  lokalnym kolorytem Bonamassa  przypomina, że nadal  potrafi powalić  mięsistym i riffowym graniem.  Ten wciąż młody gitarzysta już wiele lat temu uzyskał miano wirtuoza, a kolejnymi płytami udowadnia, że droga do panteonu gwiazd muzyki bluesowe jest już bliska końca.


Dominic Miller "November"

Wybitny muzyk sesyjny, oraz wieloletni współpracownik Stinga wydał kolejny album, który dla wielu mógł okazać się sporym zaskoczeniem. Mistrz nastroju i wyrafinowania dotychczas kojarzony głównie z brzmieniem gitary z nylonowymi strunami, postanowił pokazać swoje drugie oblicze. Tutaj potężne rockowe riffy mieszają się z fusion oraz new age, a wszystko to wykonane jest w perfekcyjny sposób za sprawą samego lidera jak i zaproszonych równie wielkich gości (m.in Mike King, Jason Rebello, Yaron Herman). Mimo zamiany stylu, Miller nadal w podobny sposób jak dotychczas pojmuje muzykę, a jak sam mówi zmienił jedynie narzędzie na którym ją wykonuje.


Scott McKeon "Trouble"

Kolejna świetna gitarowa płyta z okolica bluesa to "Trouble" Scotta McKeona. To doskonała rzecz dla wyznawców Hendrixa i Stevego Ray Vaughana, od których ten młody artysta czerpie pełnymi garściami. Nie ma w tym jednak nic złego, bo choć taki  styl gry dobrze jest  nam znany to kompozycje na tym albumie mogą być już zaskoczeniem. Scott wędruje pomiędzy riffowym graniem, liryczną ballada w stylu Johna Mayera  oraz brudnym psychodelicznym rockiem. Oto wyrasta kolejny doskonały gitarzysta oraz wokalista. Nie mylić ze śpiewającym gitarzystą!





Herbie Hancock "The Imagine Project"

Herbie Hancock i jego wyśniony projekt okazał się być bardzo odważnym przedsięwzięciem. Próba przearanżowania tzw. nietykalnych utworów jak np "Imagine" Lenona czy "Don't Give up" Petera Gabriela na jazz z elementami muzyki świata, okazała się jednak ciekawa i nierażąca dla słuchającego. Album ten lśni od ilości  gwiazd, które wzięły udział w jego nagraniu. To prawda, że muzyka łączy pokolenia, bo tu obok Wayna Shortera i Jeffa Becka odnajdziemy np. Pink oraz Seala. Bardzo podoba mi się taka  otwartość  Hancocka. To pewnego rodzaju symbioza, Hancock dzięki młodym artystom potrafi zabrzmieć bardzo współcześnie, a w zamian daje  najwyższą z możliwych rekomendacje.  Album ten podobnie jak nagrany w podobnej konwencji "wspólnego muzykowania" "Possibilites"  jest uwiecznieniem doskonałej atmosfery  i radości z wykonywania muzyki jaka panowała podczas pracy w studio. To płyta nagrana bez jakiejkolwiek presji, cudownie szczera i prawdziwa.


Nikki Yanofsky "Nikki"

Młoda dama światowego jazzu na debiutanckim albumie udowadnia, że świetnie odnajduje się nie tylko w jazzowych standardach, ale także w jazz popowej i soulowej  stylistyce.  Na tle dobrze dobranych  kompozycji prezentuje nam szczyty jazzowej wokalistyki oraz swoją  niesztampową muzyczną wrażliwość. To z pewnością jeden z najważniejszych debiutów tego roku. 

Mania coverowania

Zwyczaj coverowania utworów to nic nowego. W muzycznym biznesie na każdym kroku spotykamy coraz to nowsze wersje dobrze znanych nam już przebojów. Niestety najczęściej każda kolejna "kopia" jest powieleniem oryginału który i tak zawsze pozostanie niedościgniony. Jednak mimo to w moim odczuciu
coverowanie znanych nam kompozycji ma sens pod warunkiem, że artysta nie będzie miał na celu zdobycia popularności kosztem cenionego autora dawnego hitu. Mam na myśli sytuacje kiedy obie strony chcą wynieść z takiego spotkania coś dla siebie. Jeżeli więc coverować, to tak aby dać utworowi drugie życie lub pokazać jego zupełnie inną, nieznaną dotąd twarz. Poniżej kilka moim zdaniem udanych prób podjęcia wyzwania. Zaprezentowane utwory zyskały zupełnie nowe oblicze, gdyż wykonujący je artyści przetworzyli je na nowo przez swoją wrażliwość i sposób pojmowania muzyki.

Oto pierwszy i najbardziej spektakularny ze znanych mi coverów. Katalońska grupa Ojos de Brujo, jeden z najważniejszych przedstawicieli nurtu flamenco nuevo w genialny sposób przearanżowało utwór Boba Marleya "Get up Stand Up". Perfekcja i ogromna wrażliwość muzyków w połączeniu z katalońskim pulsem i odrobiną muzyki latino tworzy efektowny stylistyczny mariaż. Zapewniam, że potężna dawka pozytywnej energii jaką serwują nam artyści udzieli się każdemu nawet w najbardziej pochmurny i szary dzień.



Yaron Herman to pianista jazzowy izraelskiego pochodzenia. Wybór utworu który postanowił coverować dla wielu może być zdumiewający. "Toxic" z repertuaru Britney Spears tym razem zabrzmiał jednak jak rasowa jazzowa kompozycja. Faktem jest, że duża w tym zasługa samego Yarona, który pokusił sięo lekką reharmonizację utworu, przenosząc tym samym tę słodkawą pioseneczkę w wyższy muzyczny wymiar. Do tego genialna, czujna sekcja rytmiczna oraz godne wszelkich pochwał improwizowane fortepianowe solo  lidera.


Cohenowski przebój "Hallelujah" jeszcze nigdy nie zabrzmiał tak tajemniczo i przejmująco. Wokalna ornamentyka Yasmin, etniczne instrumentarium oraz flamenco przeplatające się z jazzem sprawiają, że ten cover posiada pokaźny ładunek emocji. Już od pierwszych taktów Yasmin sprawia, że po ciele słuchacza przechodzą dreszcze, które nie ustają jeszcze długo po ostatnich dźwiękach kompozycji.


Na koniec podrzucę jeszcze taki oto drobiazg, który potrafi jednak sprawić, że niejedna łza w oku się zakręci. Najsłynniejszy operowy boysband czyli Il Divo, kiedy bierze się za coverowanie słynnych przebojów wiadomym jest, że osiągną emocjonalne szczyty. Być może od strony wizualnej jest w tym sporo kiczu i "malowani'"chłopcy nie każdemu przypadną do gustu, jednak zawsze kiedy słyszę ten kulminacyjny moment wiem, że przychodzi mi obcować z najczystszym pięknym.

Albumy koncertowe - część I

Spośród wielu płyt koncertowych jest kilka takich które na dobre zapadły mi w pamięć i zawsze gdy do nich wracam odkrywam magię tego wieczoru na nowo. Ułożenie ich jest zupełnie przypadkowe, gdyż nie umiałbym ocenić i porównać emocje jakie we mnie wywołują.  


Richard Bona w końcu uraczył nas płytą koncertową. Dawka energii zawarta na tym krążku jest wprost powalająca i " konia z rzędem" temu kto potrafiłby przejść obok takiej muzyki spokojnie, nie tupiąc sobie rytmicznie nogą czy wesoło pogwizdując. Ku mojej niesłychanej radości w końcu udało się uwiecznić to co w muzyce Bony cenie sobie najbardziej. Mianowicie niesłychaną dynamikę oraz radość z gry całego zespołu, czego często brakowało mi na studyjnych nagraniach artysty.


Kolejny z albumów, który sprawił, że moje serce zabiło szybciej to wydawnictwo Johna Mayera, zarejestrowane na żywo w Los Angeles. Tak wiem szalejące nastolatki ubóstwiające przystojniaka Johna to niezbyt dobra rekomendacja dla artysty, którego ceni się naprawdę wysoko. Ale gdy przepchniemy się już przez ten tłum, usłyszymy doskonałego instrumentalistę który nie daje chwili wytchnienia całym zastępom swoich stratocasterów, pełnego charyzmy, który pisze po prostu dobre rockowe numery. Czy potrzeba nam czegoś więcej?





John Mayer po raz drugi...czy to słabość do tego artysty czy po prostu jego niesłychany magnetyzm, który sprawa, że nie potrafię oderwać się od jego muzyki na dłuższą chwilę. Myślę, że i jedno i drugie odgrywa tutaj rolę. Jednak nie można odmówić mu niesłychanej swobody  z jakim wykonuje swoje utwory. Ich koncertowe wersje to jakby drugie życie jakie daje im Mayer. Pełne energii i cudownej  improwizacji na tle idealnie pracującej sekcji  Jordan-Palladino.






Koncertowa płyta gigantów elektrycznego jazzu. Jeśli ich albumy studyjne są wręcz doskonałe, to aż strach pomyśleć czego można spodziewać się po tym nagraniu. Perfekcjonizm, niepowtarzalny feeling i radość z wykonywania muzyki na żywo to znaki rozpoznawcze dla Spyro Gyra. Ten album jest tylko potwierdzeniem tej tezy.







Na deser zostawiam  koncertowy album wokalistki, która może równać się z największymi głosami światowego jazzu. „Aga Zarayan Live in Palladium” to album doskonały, ostateczny w każdej swojej frazie. Słowem,  jazz z najwyższej półki, pełen przestrzeni i cudownych harmonii, a co najważniejsze to nasz rodzimy produkt. 

The Rolling Stones- fenomen zespołu


The Rollings Stones, najdłużej działający zespół w historii muzyki rockowej, przedsiębiorstwo którego produktem są mocne riffy kruszące mury. Kontynuatorzy klasycznej wizji muzyki rock& rollowej, słowem fenomen nie do powtórzenia. Co więc sprawiło, że po 47 latach od założenia zespołu nadal z ich muzyki bije niepowtarzalna siłą i energia. „Jest pewien rodzaj chemii pomiędzy Mickiem, mną, Charliem i Ronniem, która po prostu działa. Gdyby ją można było butelkować, to bym ją sprzedawał” takim widzi ten fenomen Kith Richards, gitarzysta , jeden ze współzałożycieli grupy. Zacznijmy jednak od początku Jest rok 1960, Darford niedaleko Londynu, to tu dochodzi do jak się okazało jednego z najważniejszych spotkań w historii muzyki rockowej. Dwóch młodych chłopaków nieświadomych jeszcze tego co ma się wydarzyć, snuje wizje wspólnego muzykowania w lokalnym zespole. Młodzieńcami tymi są Mick Jagger oraz Keith Richards. Po zakończeniu tej krótkiej pogawędki Keith otrzymuje zaproszenie do wykonania kilku bluesowych kompozycji, których oboje byli entuzjastami z którego oczywiście korzysta dając tym samym początek lawinie „toczących się kamieni”. Pierwsze występy dają w londyńskim klubie Ealing, pod nazwą Little Boy Blue and the Blue Boys i juz po kilku tygodniach zdobywają oddaną sobie publiczność, głównie dzięki elektryzującemu wokalowi Micka. Jagger to urodzony frontman, wszystkie cechy jego charakteru tworzą mieszankę wybuchową która eksploduje właśnie na scenie. „Mick jest bardzo skryty, ale nie jest nieśmiały. To urodzony estradowiec. Jest najlepszym frontmanem na świecie - obok Michaela Jacksona, a to coś mówi”- tak zwykł oceniać go późniejszy perkusista grupy Charlie Watts Pierwszym muzykiem który dostrzegł ogromny potencjał w początkującym zespole był Alexis Korner, jedna z najważniejszych postaci brytyjskiego bluesa. Również i on uległ sile i ekspresji płynącej od śpiewającego Jaggera. Spotkanie to zaowocowało zaproszeniem na kilka występów do renomowanego londyńskiego klubu Crawdaddy Club, gdzie grywał również sam Korner. Wkrótce po pierwszych sukcesach pojawiły się nieoczekiwane kłopoty, swoich kolegów opuścił bowiem basista Dick Taylor i w zasadzie w zespole zostało jedynie dwóch gitarzystów. Mimo dobrego zgrania i opanowania instrumentów przez obu panów ciężko było kontynuować działalność zespołu w tak skromnym składzie. Być może to właśnie w tym czasie narodziła się już koncepcja konstruowania utworów na dwóch właśnie gitarach grających riffowo i przenikających się wzajemnie podczas całego utworu. Problem rozwiązał się jednak sam, gdy kilku miesiącach do grupy dołączyli nowi muzycy Ian Stewart, Charlie Watts oraz Billi Wyman. W końcu w zespole pojawiła się sekcja z prawdziwego zdarzenia stanowiąca doskonałą podporę dla gitarowych riffów. Dodatkowo całość wzbogacał harmonicznie Ian Steward grający na instrumentach klawiszowych. W takim składzie i pod nazwą Rollin' Stones zapożyczoną od znanego wówczas przeboju, zespół nagrywa pierwsze single „Come On” i „Wanna be Your Man” oraz debiutuje na scenie w klubie Marquee. Wszystkie powyższe wydarzenia mają miejsce w roku 1962, i ten właśnie okres podaje się jako oficjalny czas powstania grupy mimo iż znajomość i współpraca Jagerra z Richardsem zaczęła się już dwa lata wcześniej. W roku 1964 pojawił się pierwszy longplay zespołu zatytułowany po prostu „The Rolling Stones”. Płyta okazała się sporym sukcesem i szybko posypały się pierwsze poważne propozycje koncertowe. Muzycy zespołu już wtedy zaczęli przejawiać swoje umiłowanie do prawdziwego rock&rollowego życia. Awantury, częste bójki, alkohol i narkotyki już niedługo miały stać się ich znakiem rozpoznawczym, cały czas jednak nie zapominali o tym jak robi się dobra muzykę. Sukces pierwszej płyty skłonił zespół do tego aby spróbować swoich sił także poza oceanem. Próba podboju Ameryki zakończyła się jednak niepowodzeniem, publiczności może i podobała się muzyka, jednak nie była jeszcze gotowa na często wyzywające i agresywne zachowanie chłopaków z wysp. Mimo ekscesów oraz potyczek z brytyjską prasą, a także rosnącego konfliktu między Stonesami i Beatlesami zespół znalazł także czas aby nagrać kolejny album który oznaczono po prostu cyfrą 2. Na drugim studyjnym albumie grupy znalazły się niesłychanie ważne dla ich dalszej kariery utwory, które wyznaczyły nowy kierunek rozwoju muzyki rockowej. „Everybody Needs Somebody To Love” oraz „Time Is On My Side” przyniosły im jeszcze większą sławę od tej którą cieszyli się dotychczas. I tym razem zorganizowano trasę koncertową po USA, która w przeciwieństwie do pierwszej trasy okazała się ogromnym sukcesem zarówno dla samego zespołu, jak i dla kont bankowych jego członków. Słowem The Rolling Stones już wtedy stało się jednym z najważniejszych rockowych zespołów w historii. O ich wejściu do kanonu wielkich zespołów tego świata, zadecydował także skomponowany podczas amerykańskiej trasy utwór, który jest jedną z kilku obok takich utworów jak „Smoke of the Water” najbardziej rozpoznawalnych kompozycji muzyki popularnej. „I can get no Satisfaction” stał się ówczesnym hymnem i do dziś pozostaje jedną z najważniejszych kompozycji muzyki rockowej. „Jestem facetem, który śpiąc napisał Satisfaction... może doświadczyłem daru niebios, ponieważ nigdy nie sądziłem, że jestem w stanie zrobić coś do końca. To było zwykłe przeczucie, intuicja”- w taki sposób opisuje okoliczności powstania utworu jego autor Keith Richards W tym samym roku wydana została kolejna płyta zespołu „Out of Our Heads” zawierająca właśnie wspomniany hit. 13 kwietnie 1967 roku to z pewnością już data historyczna. Wydarzenie które wówczas miało miejsce było praktycznie jak sen. W Warszawie wystąpił zespół The Rolling Stones. Na przełomie kolejnych 30 lat sytuacja ta powtórzyła się tylko dwukrotnie, co podnosi rangę tego występu. Końcówka lat 60 była dla zespołu The Rolling Stones okresem wzlotów i upadków. Sukces kolejnego dobrego albumu „Aftermath” oraz kolejnej amerykańskiej trasy przyćmiły narastające ekscesy w roli głównej z narkotykami. Doszło nawet do aresztowania członków grupy, oraz odwoływania koncertów z racji przedawkowania narkotyków przez gitarzysty Briana Jonesa, który wkrótce miał zostać usunięty z grupy i zastąpiony przez młodego zaledwie 21- letniego gitarzystę Micka Taylora. Najważniejszym jednak wydarzeniem tego okresu było założenie przez członków grupy własnej wytwórni płytowej z charakterystycznym logiem, które od tamtej pory stało się nieodłącznym elementem zespołu. Początek lat 70 zatuszował nieco mocno rozrywkowe życie zespołu, zaś ukazał nam ich geniusz kompozytorski. Album „Sticky Fingers” zawiera utwory będące kwintesencją stylu muzyki Stonesów. „Brown Sugar” oraz „Wild Horses” to utwory, które pokazały kolejny raz jak dużą rolę w kompozycjach zespoły odgrywają gitary. Przenikające się partie gitarowe wzmocnione przez mocno osadzony rytm od tej pory stały się punktem wyjścia do tworzenia kolejnych utworów. A na te nie trzeba było długo czekać niespełna po dwóch latach ukazał się album „Goat's Head Soup”. Mimo iż uznawany przez krytyków za przeciętny to dał światu kompozycje „Angie”. Przejmujący wokal Jaggera okraszony tym razem brzmieniem akustycznych gitar okazał się doskonałą receptą na kolejny sukces. Połowa lat 70 to kolejne zmiany personalne w zespole. Tym razem tempa „toczących się kamieni” nie wytrzymał Mick Taylor, którego miejsce zajął grający do dziś Ronnie Wood. Jego gra jest kontynuacją tego na czym muzyka Stonesów opiera się od początku czyli riffu stanowiącego fundament utworu. Jego styl wydaje się być jednak bardziej wyrazisty od jego poprzedników i stanowi świetne współbrzmienie z gitarą Richardsa co uwidacznia się na kolejnych albumach. „Pierwszy występ, który zagrałem z Rolling Stonesami, wypadł w moje urodziny, pierwszego czerwca.(...) W czasie tournee natychmiast odczułem poziom organizacji Stonesów. To coś do czego nie byłem przyzwyczajony (...) Stonesi zawsze mieli plan jak będą się prezentować”. - tak wspomina swój pierwszy koncert Ronnie. Schyłek lat 70 po raz kolejny sprawił, że notowanie grupy wzrosły,a spowodował to przez wielu uznawany za kontrowersyjny album „Some Girls”. Tym razem zespół sięgnął po popularną w tamtych czasach muzykę disco i przetworzył ją na własne potrzeby w wyniku czego powstały taki utwory jak m.in. „Miss You”. Regularny groove, energetyzujący śpiew Jaggera oraz pobrzmiewający w tle stratocastery i mamy kolejny udany utwór. Następne dwa albumy powstały na fali popularności „Some Girls” i nie były niczym nowym, lecz rok 1983 wprawił wielu fanów w prawdziwe zdumienie gdy wysłuchali albumu „Undercover”. Zaprezentował on nowe oblicze zespołu, nagrany w nowoczesny sposób, bez śladu flirtu z muzyką disco, a główną rolę znowu przejęły gitarowe partie z widocznym już udziałem Ronniego Wooda. Po nagraniu tego albumu Jagger postanowił odpocząć od zespołu i wybrał ścieżkę kariery solowej. Jego śladem poszli także pozostali członkowie grupy, co tym samym oznaczało wyraźne spowolnienie działalności zespołu . Warto jednak zauważyć, że żadna z płyt solowych nie odniosła znaczącego sukcesu. Być może zabrakło tej wspomnianej już przez Richardsa chemii występującej pomiędzy członkami zespołu. Mimo iż Stonesi nie wydali w tym okresie żadnej znaczącej płyty, zostali docenieni za swoje dotychczasowe osiągnięcia i zaproszono ich do Rock and Roll Hall of Fame, co jest jednoznaczne z okrzyknięciem ich jednym z najlepszych zespołów w historii muzyki współczesnej. Potwierdzeniem tego była również nagroda Grammy przyznana im w 1986 roku za całokształt twórczości. Po kilku latach spowolnionej działalności grupy wraz z początkiem nowego dziesięciolecia zespół powrócił do intensywnej pracy. Zaś pierwszym wydarzeniem , które zapisze się w tym okresie historii zespołu będzie kolejna zmiana składu. Tym razem opuścił go wieloletnie członek zespołu basista Bill Wayman, a jego miejsce zajął Daryyl Jones. Współpraca w nowym odświeżonym składzie przyniosła kolejne dwie dobre płyty „Voodoo Lounge” oraz „Bridges of Babylon”. Zespół cały czas pozostawał w niekończącej się trasie koncertowej, odwiedzając także po raz kolejny Polskę, dając koncert na stadionie w Chorzowie. Wydarzenie które, miało mieć miejsce wkrótce, po raz kolejny ukazało nam wielkość zespołu The Rolling Stones oraz jego frontmana. Mick Jagger otrzymał bowiem tytuł szlachecki z rąk królowej angielskiej za szczególne dokonania na rzecz muzyki rockowej. Odznaczenie to było doskonałym podsumowaniem historii zespołu. W 2002 roku ukazał się także album „Fourty Licks” prezentujący 36 utworów z całej kariery zespołu. Po okresie nagród, wyróżnień oraz tytułów zespół nie spoczął jednak na laurach, lecz uderzył po raz kolejny i to z siłą ogromnego wybuchu. W 2005 roku wydali kolejny album z premierowym materiałem „A Bigger Bang”, który promowany był jedną z największych tras koncertowych w historii muzyki rockowej. I tym razem nie zapomniano o Polsce, 25 lipca 2007 roku zespół wystąpił w Warszawie. Myślę że historia The Rolling Stones to nie tylko niesłychanie długa ale i niekończąca się opowieść. Ich muzyka przetrwała już tak wiele, że nie straszne jej będą kolejne zapewne czekające nas muzyczne ewolucje. Jednak prawdziwość i prostota płynąca z ich muzyki oraz umiłowanie do klasycznego rocka zawsze pozostanie w muzyce wartością sacrum. Ich historia trwa i będzie trwać zawsze i zaczynać się każdego dnia od nowa gdy ktoś sięgnie po ich muzykę , tak jak to było i w moim przypadku.