trwa inicjalizacja, prosze czekac...kolczyki naszyjniki

Living Colour we Wrocławiu- relacja z koncertu

Wrocławski koncert grupy Living Colour to jeden z dwóch, które artyści zaplanowali w Polsce w ramach trwającej właśnie trasy koncertowej promującej wydany w zeszłym roku album “The Chair in the Doorway”. Jeszcze przed otwarciem bram klubu wśród powiększającej się z chwili na chwilę grupy fanów dało wyczuć się wielkie emocje. Zachwyty nad muzyką zespołu oraz wspomnienia z poprzednich “polskich” koncertów były głównym tematem zasłyszanych przeze mnie rozmów. Z pewnością nikt z oczekujących nie znalazł się tu przypadkowo.



W okolicach godziny 20 bramy klubu zostały otwarte, a tłum w jednej niemal chwili dość szczelnie wypełnił jego wnętrze. Niestety wszyscy obecni zostali wystawieni na wielką próbę oczekiwania, co nieco zburzyło tę wspaniałą atmosferę. Zaplanowany na godzinę 20 koncert rozpoczął się z półtoragodzinnym opóźnieniem. Być może to zaostrzyło apetyty fanów, jednak sądząc po reakcjach większości, raczej zszargało im nerwy. Te wydarzenia tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że organizacja i logistyka takich przedsięwzięć jest w naszym kraju jak chodzenie w ciemności. Zupełny bałagan i zero informacji dla oczekujących, którzy przecież wydali niemałą kwotę na bilet.

Na całe szczęście w okolicach godziny 21.30 artyści pojawili się na scenie rozładowując nieco już nerwową atmosferę. Stojąc blisko sceny już po kilku utworach uświadomiłem sobie, że poziom decybeli jest bliski temu jaki emituje startujący odrzutowiec, więc dla własnego komfortu i większej klarowności brzmienia przesunąłem się nieco na tyły klubu. Kiedy w końcu mogłem zidentyfikować docierające do mnie dźwięki poczułem wielką radość z mojej obecności na koncercie tej legendarnej grupy. Living Colour to doskonała marka, której nikomu nie trzeba szerzej przedstawiać, a już na pewno szalejącym pod sceną fanom zespołu, którzy chłonęli każdy dźwięk zagrany przez muzyków. Repertuar który artyści przedstawili podczas wrocławskiego koncertu był bardzo eklektyczny. Pierwsza cześć koncertu zdecydowanie oscylująca wokół ostrego, riffowego grania rozpaliła niewielką klubową scenę do czerwoności. Dalej zaś muzycy pokazali to, za co ja osobiści cenię ich najbardziej, czyli funkowy zadzior i puls. Sekcja rytmiczna Doug Wimbish i Will Calhoun grała tak, jakby chcieli skruszyć otaczające ich ściany, zaś “obłąkany” Vernon Reid szalał na gitarze wykorzystując dziesiątki efektów i tworząc niespotykane dotąd brzmienia. Cóż to było za smakowite granie, a przy tym wszystkim niesłychanie klarowne i dalekie od bezsensownego “łojenia”.

Wśród kilkunastu zagranych utworów, nie zabrakło kompozycji z ostatniego album grupy “The Chair in the Doorway” m.in. wspaniały “Behind The Sun” ze świetną partią gitarową Reida jak i starszych utworów odśpiewanych wspólnie z publicznością jak np. “Elvis is dead”, a także coverów samego Presleya w bardzo oryginalnej wersji. Osobną część koncertu stanowiły popisy solowe każdego z muzyków. Było więc miejsce na wprost porażające solówki Vernona Reida, który z pewnością wygrałby gitarowy bieg na sto metrów. Z kolei perkusista Will Calhoun uraczył fanów audiowizualnym show, który podczas swojego popisu wykorzystywał nie tylko akustyczny, ale i elektroniczny zestaw perkusyjny grając karkołomne przebiegi na tle pulsującego, wygenerowanego wcześniej na oczach publiczności rytmu. Jednak widzom chyba najbardziej przypadł do gustu Doug Wimbish, który okazał się być bardzo otwarty dla wrocławskiej publiki, gdyż przechadzał się pod sceną wymachując przed nosami fanów swoim basem, między czasie grając chyba najlepsze basowe solo w historii rocka.

Tej muzycznej uczcie nie było końca, zaś występ grupy zakończył się w godzinach późno wieczornych. Fakt, że muzycy potrafili porazić swoją niesłychaną techniką gry na instrumentach nie powinien jednak nikogo zaskoczyć, bo ich dzisiejsza wysoko pozycja w muzycznym światku nie wzięła się znikąd. Piękne przy tym wszystkim jest to, że ich obecność na scenie nie ma nic wspólnego z coraz częściej spotykaną muzyczną rutyną. Muzyka Living Colour jest jak wulkan, którego erupcja ma miejsce podczas każdego z koncertów. Artyści zaserwowali wrocławskim fanom prawdziwą energetyczną bombę, o której każdy z obecnych długo nie zapomni i z pewnością wspomni podczas kolejnej wizyty zespołu w Polsce na którą już sam nie mogę się doczekać.

0 komentarze:

Prześlij komentarz