trwa inicjalizacja, prosze czekac...kolczyki naszyjniki

Pat Metheny Orchestrion


Przyszłoroczna edycja wrocławskiego festiwalu jazzowego "Jazz nad Odrą", już dziś wywołuje wielkie podekscytowanie wśród entuzjastów jazzu, a przede wszystkim wśród wyznawców Pata Methenego. Szczątkowe informacje, oraz fragmenty utworów jakie docierają do nas z różnych źródeł, wprawdzie wyjaśniają samą idee nowego przedsięwzięcia tego genialnego gitarzysty, lecz chyba aż do chwili samego koncertu nie możemy być pewni tego co się wydarzy. Sam Metheny tak mówi o swoim nowym i w pełni autorskim projekcie. “Orchestrion” jest krokiem w nieznane, całkiem nowe obszary tworzenia. Jest zbitkiem koncepcji z końca XIX wieku i początku XX oraz najnowszych technologii, co pozwoliło stworzyć całkowicie otwartą platformę dla muzycznej inwencji i kreacji. Zwrotu “Orchestrionics” używam do określenia metody występu solo na scenie używając instrumentów akustycznych i elektro-akustycznych, które mechanicznie kontrolowane są dzięki użyciu najnowszych technologii. Już na wiosnę 2010 nakładem Nonesuch ukaże się nagranie - płyta “solowa”, na której jestem jedynym “żywym” muzykiem, dzięki której mam nadzieję uda mi się przemianować termin “solo”.
PAT METHENY SOLO GUITAR & ORCHESTRION
Niedziela, 28. Lut 2010, 19:00
Hala Stulecia, Wrocław, Polska

Jazz Forum 12/2009


Grudniowy numer Jazz Forum, przynosi nam kilka interesujących historii. Już sama okładka zachęca do tego aby zajrzeć do jego wnętrza. "Over The Rainbow" czy zapowiedź obszernego wywiad z Melody Gardot o miłości do muzyki, początkach jej  artystycznego życia  i walce z następstwami tragicznego wypadku, który przydarzył się jej przed kilkoma laty. Również sama Melody ozdabia okładkę grudniowego wydania.  Ponad to w numerze znalazły się m.in. wywiady z polskim wizjonerem wibrafonu Bernardem Masellim oraz flecistką Oktawią Kawęcką. Jak zawsze nie zabrakło recenzji koncertowych, a wsród nich najciekawsze wydają się być: Corea- Burton na Festiwalu Jazzowa Jesień w Bielsku-Białej, Tribute to Miles Davis , IV Krakowska Jesień Jazzowa, Diana Krall w warszawskiej sali koncertowej oraz John Scofield w Ostrowie.
Wśród recenzji płytowych m.in. Jamie Cullum "The Pursuit", Tomasz Stańko "Dark Eyes", Keith Jarrett "Paris,London Testament", Terence Blanchard Group "Choices", Norah Jones "The Fall" i wiele innych.
Jak co roku w grudniowym numerze pojawia się karta do głosowania w Jazz Top 2009.

Płyty roku 2009 część II


11.Mike Stern "Big Neighborhood"

12.Brandford Marsalis "Metamorphosen"

13.Avishai Cohen "Aurora"

14.Renee Olstead "Skylark"

15.Bernie Williams "Moving Forward"

16.Terence Blanchard "Choices"

17.Basia "It's that Girl Again"

18.George Benson "Songs and Stories"

19.Karolina Glazer "Normal"

20.Chuck Loeb "Beetwen 2 Worlds"

Płyty roku 2009



1. Jamie Cullum "The Pursuit"








2. Matt Dusk "Good News"








3. Bruce Hornsby & The Noisemakers "Levitate"








4. Yasmin Levy "Sentir"







5.Lura "Eclipse"








6.John Mayer "Battle Studies"








7.Sara Tavares "Xinti"








8.Eppi Ursin "Yellow Page Girl"








9.Oi Va Voi "Travelling The Face of the Globe"








10.Spyro Gyra "Down the Wire"

Bill Frisell 858 Quartet- Jazztopad 2009


Po raz kolejny w listopadzie, a właściwe “jazztopadzie” Wrocław stał się europejską stolicą jazzu i to aż na cały miesiąc. Tak jak kiedyś do Nowego Orleanu i Chicago, a dziś Montrealu czy Belgradu ze swoimi koncertami przyjeżdżają największe gwiazdy jazzu, tak tym razem właśnie Wrocław i jego mieszkańcy mogli delektować się najwyższej próby muzyką, serwowaną nam przez wybitnych przedstawicieli rozmaitych nurtów jazzu. Począwszy od free jazzu i awangardy zaprezentowanej przez legendarnego Wayna Shortera, poprzez próby łączenia fusion z muzyką baroku przez skandynawskiego gitarzystę Tyrje Rypdala, skończywszy na folkowo-jazzowym projekcie Billa Frissela 858 Quartet.
Ten właśnie występ uważam za punkt kulminacyjny tegorocznej edycji festiwalu “Jazztopad”. Mimo, iż nie był on imprezą inaugurującą i nie cieszył się takim zainteresowaniem wśród publiczności jak inne punkty tegorocznego programu festiwalowego, to z pewnością emocje jakie wywołał we mnie i większej części publiczności, są i pozostaną nieocenione. Bill Frissel to gitarzysta- wizjoner, od wielu lat cieszący się wielkim szacunkiem wśród fanów i krytyków. To artysta, który staranie waży każdy zagrany przez siebie i swoich współpracowników dźwięk. Tak było i tym razem, Frissel przez większą cześć koncertu pozostawał skupionym na muzyce, nie wywyższającym się “trybem” idealnie współpracującego kwartetu. Nie było tu miejsca na obezwładniającą i częstą nużącą słuchacza wirtuozerię, zaś sam Frissel korzystał z gitary w typowy dla siebie sposób, grając dźwiękowe plamy tworzące podporę harmoniczną dla pozostałych solowych instrumentów. Drugim cichym bohaterem tegoż wieczoru był Hank Roberts, wiolonczelista z niesztampowym podejściem do swojego instrumentu. Smyczek pozostał jedynie dodatkiem pojawiającym się zaledwie w kilku fragmentach kolejnych kompozycji, zaś pozostałe techniki gry były zupełnie świeże i nowatorskie jak na tego typu instrument, jak np walking, typowy dla jazzowych kontrabasistów. Drugim z muzyków grających na instrumencie z rodziny smyczkowych był altowiolista Eyvind Kang. Świetnie spisywał się podając słuchaczowi tematy kolejnych kompozycji granych często unisono wraz z Frisselem. Tak jak pozostali muzycy nie ograniczał się jednak do jednej roli, lecz w każdej kompozycji ukazywał swoją wszechstronność, zarówno w dziedzinie akompaniamentu jak i improwizacji. Bardzo interesujący kontrapunkt dla trzech wymienionych powyżej muzyków stanowił Ron Miles grający na kornecie, jego pięknie brzmiący tematy i improwizacje, krążyły pomiędzy frazami granymi przez pozostałych członków grupy i wręcz idealnie do nich pasowały jak w najbardziej perfekcyjnych bachowskich fugach. Użycie do tego projektu właśnie kornetu o ciepłej, pastelowej barwie sprawiło że zaprezentowana muzyka stała się jeszcze bardziej stonowana i intymna.
Przez cały koncert każdy z muzyków zaprezentował siebie nie tylko jako dobrego rzemieślnika, który w pełnie panuje nad swoim instrumentem, lecz przede wszystkim jako artystę umiejącego słuchać tego co dzieje się dokoła niego oraz umiejętnie bawiącego się dźwiękiem i dynamiką. Bill Frissel po raz kolejny udowodnił nam , że piękno muzyki odnajdujemy przede wszystkim w jej stonowaniu i umiejętnym, powolnym odkrywaniu przed słuchaczem jej tajemnicy.

Krzysia Górniak "Ultra"


To druga solowa płyta polskiej gitarzystki, absolwentki elitarnej szkoły jazzu w austriackim Grazu. Pierwszy kontakt z albumem jest bardzo przyjemny, ładna okładka nastraja ciepło słuchacza. Co więcej tak jest i dalej pierwszy utwór z gościnnym udziałem Kuby Badacha od razu wpada w ucho i śpiewamy go razem z artystą. Sekcja gra bardzo mocny groove, co jest w dużej mierze zasługą Wojtka Pilichowskiego. Jednak ta idylla nie trwa zbyt długo, bo gdy do głosu dochodzi główna postać tej płyty nie jest już tak miło. Styl gry jak prezentuje Krzysia Górniak jest tak niesamowicie eklektyczny, że słuchając jej mam się wrażenie jakby w naszej głowie przelatywały setki płyt, nazwisk gitarzystów etc. Mike Stern, Pat Metheny, Scoot Henderson, to skojarzenia, które przychodzą mi na myśl od razu, a po chwili zastanowienia mógłbym wymieniać dalej. To przykre, że tak dobrze wykształcony muzyk nie wypracował sobie własnego stylu, który sprawiłby, że album ten byłby z pewnością o wiele ciekawszy. Rzadko powracam do tej płyty co chyba mówi samo za siebie. Ocena 4/10

George Benson "Irreplaceable"


To bardzo dobra płyta, jako produkcja muzyczna. Perfekcyjna dbałość o każdy szczegół, doskonale brzmiące instrumenty oraz wokale. Jednak jak na solowy album króla jazzowej gitary to trochę za mało. Nie wiele na tej płycie jest samego jej autora, zaledwie kilka partii solowych, bardziej z kolei udziela się wokalnie. Całość odbiera się bardzo przyjemnie, a to chyba największy atut płyty zawierającej muzykę smooth jazzową. Szczególnie udane utwory to "Cell Phone" oraz "Black Rose". Warto odnotować także gościnny udział na tym albumie Richarda Bony oraz Gregoire'a Maret'a, co wzbogaca ją o charakterystyczne dla tych artystów brzmienie. Ocena 8/10

Katie Melua "Piece By Piece"


To drugi z albumów gruzińskiej damy, która obraca się w kręgu akustycznego, melancholijnego folk-popu. Album Piece by Piece to zdecydowanie udana produkcja, o bardzo równym poziomie. Artystka raczy nas na nim swoim aksamitnym głosem co sprawia, że nie można przejść obok niej obojętnym. Kompozycje, które wchodzą w skład set listy to naprawdę udane utwory, które brzmią prosto, lecz nie są pozbawione smaczków harmoniczno-melodycznych. Katie to artystka, która umiejętnie czerpie to, co najlepsze ze swojego ojczystego folkloru i łączy z europejską tradycją muzyki pop. Szkoda tylko, że postanowiła śpiewać po angielsku co odejmuje jej odrobinę wiarygodności artystki folkowej. Ocena8/10

Wu-hae "Opera Nowohucka"



Opera nowohucka to kolejny album grupy Wu-hae pochodzącej i mocno identyfikującej się z Nową Hutą. Wspomniana dzielnica jest także light motywem ich nowego projektu. Artyści stworzyli koncept album ściśle nawiązujący do 60-tej rocznicy jej powstania. Przed wysłuchaniem zawartej tu muzyki, warto zapoznać się z samą ideą jej towarzyszącą oraz tekstami będącymi tu ważnym ogniwem obok warstwy dźwiękowej. Na płycie wykorzystano między innymi obszerne fragmenty „Poematu dla dorosłych” Adama Ważyka, powojennego poety eseisty, który w swojej twórczości podjął próbę rozrachunku stalinizmu w Polsce. W swoim krytycznym poemacie obnażał obłudę i fałsz komunistycznej propagandy, a w szczególności obśmiewał kluczowe przedsięwzięcie stalinizmu w Polsce, tj. budowę Nowej Huty. Teksty Ważyka są więc punktem wyjścia do zrozumienia całościowego przekazu albumu. Piosenki zawarte na najnowszym albumie Wu-hae to bardzo wybuchowa mieszanka wielu stylów. Eklektyzm jaki artyści zaprezentowali nam na tym krążku, z pewnością świadczy o ich rozległych fascynacjach muzycznych oraz o słusznym przypisywaniu ich do nurtu crossover, który właściwie jest ciągłym poszukiwaniem nowych ścieżek. Jest tak faktycznie - barwy żywych instrumentów przeplatają się z tymi zsamplowanymi zaś mnogość wariacji rytmiczno-harmonicznych sprawia, że bez pełnego zaangażowania trudno czasem nadążyć za muzyczną wizją artystów z Wu-hae.Bliższemu przyjrzeniu się, zasługuje z pewnością niecodzienny skład formacji oraz ciekawe zastosowanie niektórych instrumentów. Główną podporą większości kompozycji jest Bzyk odpowiadający za samplery. Kreuje on kolejne utwory, robiąc to jednak w sposób bardzo inteligenty, odpowiednio dawkując elektroniczne brzmienia, które nie górują nad całością kompozycji, ale stanowią dla nich solidną podstawę. Prezentuje nam także całą gamę elektronicznych brzmień, począwszy od samplowanych etnicznych bębnów w utworze “Czarny”, poprzez bardzo połamane drum'n'bassowe rytmy, aż po odgłosy codziennego życia, jak w założeniach muzyki konkretnej (odgłosy burzy w “Niebo jest puste” lub wiejącego wiatru w utworze „Historia”). Moją uwagę zwróciło także nowatorskie zastosowanie gitary. Oprócz podpory harmonicznej, momentami pełni ona jakby rolę uczestnika dialogu z wokalistą, reagując na jego teksty. Również wiolonczela została wykorzystana w odmienny niż zwyczajowo sposób, tworząc plamy dźwiękowe wypełniające przestrzeń kompozycji. Nie jest więc tajemnicą, że zespół cały czas eksperymentuje czerpiąc inspiracje z rozmaitych źródeł, czasem bardzo od siebie odległych. Częstą koncepcją budowy utworu jest metoda kontrastu. Kilkukrotnie możemy więc usłyszeć szepczący głos wokalisty zestawiony z dynamicznymi ostinatowymi motywami, co sprawia, że tak ważne w tym przypadku teksty brzmią jeszcze bardziej dobitnie i przejmująco. Z pewnością był to cel autorów. Jednym z niedostatków albumu jest jednak brak żywej perkusji. Niektóre z kompozycji aż domagają się zastosowania akustycznego instrumentu, a sztuczne brzmienia bębnów zabierają im potrzebną “siłę rażenia”. Mowa tu szczególnie o utworach opartych na mocnych gitarowych riffach, które wiele zyskałyby na takim rozwiązaniu. Moim faworytem na albumie jest z pewnością utwór “Czyja to winna” ze świetnie brzmiącą sekcją instrumentów dętych oraz organami Hammonda. Utwór ten najlepiej definiuje kierunek w jaki zmierzają ze swą muzyką autorzy. Na płycie usłyszymy także znajome nam głosy takich postaci jak Maciej Maleńczuk czy Grzegorz Markowski w jedynym coverze “Nie patrz jak ja tańczę”. Przełomowym rozwiązaniem jest także sposób wydania albumu. Ukaże się on w formie pendrive'a w specjalnym opakowaniu. Czyżby muzycy zespołu przeczuwali, że wysłużone już płyty CD powoli ustąpią miejsca nowocześniejszym nośnikom? Ocena 7/10

Jamie Cullum "The Pursuit"


Dewastator fortepianów powrócił z nową płytą i już od samego początku dzieje się na niej naprawdę wiele. Z pewnością już sama jej okładka wywoła spore poruszenie wśród miłośników fortepianu. Fakt, Jamie dość drastycznie obchodzi się zazwyczaj z tymże instrumentem, ale gdy usłyszymy efekt końcowy, czyli nowe piosenki to jesteśmy w stanie wybaczyć mu jego pirotechniczne fascynacje. Na The Pursiut oprócz spektakularnych wybuchów znalazło się przede wszystkim naprawdę sporo dobrej muzyki. Wiele się zmieniło od momentu gdy światło dzienne ujrzała poprzednia płyta Culluma. Mimo, iż to nadal ten sam pełen werwy i niekończącej się energii młodzieniec, to jego dojrzałość oraz świeżość muzycznej myśli słychać tutaj w niemal każdym zagranym dźwięku i wyśpiewanej frazie. Ja osobiście bardzo ciesze się z tej przemiany, gdyż efektem jej jest nie znana dotąd strona wrażliwości tego artysty. Najbardziej słyszalna jest ona w utworach takich jak “Not while I'm around” czy też “If I ruled the world”, w którym Jamie zagrał jedną z najbardziej emocjonalnych i poruszających partii solowych na płycie. Dla tych którzy na The Pursuit szukali by jednak usilnie tego, do czego przyzwyczaił już nas Cullum na poprzednich albumach, czyli dynamicznych, swingujących utworów polecam “Just one of those things” oraz rythm&bluesowy “You and me are going”. Chociaż szczerze mówiąc jazzu na tym albumie jest niewiele to jego brak absolutnie nie odciska piętna na ogólnej wysokiej jakości muzyki.
To co jest wyraźnie słyszalne, a zarazem nowe to sporo interesujących rozwiązań aranżacyjnych. Cullum ciągle poszukuje czegoś, czym mógłby zaskoczyć słuchacza i czyni to w najmniej spodziewanym momencie. Pojawią się więc brzmienia elektroniczne, loopy zaś akustyczny fortepian zostaje zamieniony niekiedy na elektryczne pianino. Z pewnością sporą inspiracją podczas tychże poszukiwań świeżego brzmienia jest brat Jamiego- Ben, który na scenie muzyki elektronicznej zarówno jako wykonawca i producent ma już spore doświadczenie. Mam także wrażenie, że wersje utworów zarejestrowane na płycie słyszymy po raz pierwszy i ostatni gdyż zaczną one teraz żyć własnym koncertowym życiem co mam nadzieje usłyszymy na trasie promującej nowy album.
Na The Pursuit Cullum dąży do wyważenia idealnych proporcji, pomiędzy jazzem popem oraz rythm& bluesem .Wydawać by się mogło,że niemożliwe jest granie muzyki wyrafinowanej melodycznie oraz harmonicznie i jednoczesne schlebianie gustom większości odbiorców. Jednak płyta ta ma wiele cech które właśnie do tego dążą jak choćby singiel. “I'm all over it”. To przykład utworu który mimo swojej niebanalnej harmonii i budowy formalnej, jest typem piosenki, która tak mocno zapada w naszą pamięć,że zostaje tam na długie dni. Jednoznaczne określenie docelowego odbiorcy tej muzyki nie jest wcale takie łatwe. Z pewnością album zostanie dobrze przyjęty przez fanów Culluma ze sporym już stażem, ale jest także spora szansa, że muzyka ta uzyska aprobatę wśród słuchaczy poszukujących oraz tych którzy nie utożsamiają się raczej z muzyką jazzową czego jej z całego serca życzę. Ocena: 10/10

Haden&Forcione "Heartplay"



Każdy kto po przesłuchaniu płyty Pata Methenego i Charliego Hadena "Behind the Missouri Sky", pozostał pod jej ogromnym wpływem, i uległ nieodwracalnemu zauroczeniu z pewnością powienien sięgnąc także po ten recenzowany album, chodźby i dlatego iż jego współautorem jest wspomniany już Haden. Nie wiem czy określenie "kontynuacja", jest w tym przypadku słusznym ale z pewnością jest tu to "coś" co tak zachwycało na "Behind...". Oczywistą sprawą jest iż Antonio Forcione jest całkowicie pełnym i doskonałym gitarzystą, i współpracuje z Hadenem na równie wysokim poziomie jak czynił to Pat, a jego styl gry jest całkowicie osobisty i niepowtarzalny. Album dostarcza na 8 przepięknych, nastrojowych kompozycji, które trafiają do wnętrza słuchacza, i pozostają w nim na długo. Sama gra artystów wykracza dalego ponad wszelkie normy, z tymże raczą nas oni raczej pełnym, szlachetnym i wyważonym dźwiękiem niż obezwładniającą wirtuozerią. Myśle że doskonałym podsumowaniem albumu jest jego prosty lecz bardzo trafny tytuł, to muzyka płynąca prosto z serca. Miło jest czasem przypomnieć sobie, iż aby nagrać dobrą płyty nie potrzeba zbyt wiele, dwa akustyczne instrumenty, kilka urzekających kompozycji i odrobina siebie w tym co się robi. Ocena 9/10

McCoy Tyner - Guitars



"Guitars" to bez wątpienia jeden z najciekawszych albumów minionego roku, jednak oryginalność to tylko jeden z jego niewątpliwych atutów.Wydaje się, że mistrz fortepianu znudził się nieco brzmieniem swojego instrumentu i dlatego też wezwał do pomocy kilku swoich dobrych przyjaciół, którzy w dodatku dość sprawnie posługują się gitarą. Patrząc na nazwiska które pojawiły się na albumie można odnaleźć tu pewien klucz, nie są to bowiem artyści przypadkowi. To głównie gitarzyści z szeroko pojętego grona eksperymentatorów. Stawkę otwiera Marc Ribot, wieloletni gitarzysta m.in Toma Waitsa, jego gra jest bardzo elektryzująca, momentami nawet odstraszająca dla niewprawnego słuchacza. Następny w kolejce jest Bill Frissel, to artysta o bardzo wyrafinowanym stylu gry, potrafi zachwycić piękną frazą jak i kroczyć po zawiłych ścieżkach jazzowej improwizacji. Bardzo bliski stylowi gry Frissela jest kolejny z gości zaproszony na płytę. John Scofield, gra jak zawsze swoim ściegiem, dość chropowatym i groźnym dźwiękiem. Szkoda, że nagrał tylko jeden utwór na ten album, gdy pozostali mieli okazja wykazać się po trzykroć. Stawkę tych zacnych artystów zamykają nieco młodsi. Wirtuoz banjo Bela Fleck oraz Derek Trucks, który zaczął swoją karierę zawodowego gitarzysty w wieku kilkunastu lat. Warto odnotować także muzyków którzy pełnili rolę akompaniatorów, dla wyżywających się na swoich instrumentach gitarzystów. Genialnie towarzyszyli im Jack DeJohnette na perkusji oraz Ron Carter na kontrabasie. Potrafili stworzyć idealny groove, by za chwilę przejść przez kroczący swing do delikatnego walca jak np. w kompozycji "My Favorite Things". Mimo iż na albumie tym każdy z muzyków jest już niemalże żywą legendą jazzu, to wielki ukłon należy się autorowi tej płyty. McCoy Tyner, gra tu niesamowicie dojrzale oddając pole do improwizacji swoim kolegom, pozostając genialnym akompaniatorem. Uświadamia nas tym samym, że jest artystą spełnionym, który nagrywając kolejny album nie chce nikomu nic udowadniać, tylko przekazać swoją wizję muzyki. 8/10

Nils Landgren - Sentimental Journey (Ballads II)


Kiedy solową płytę wydaje puzonista w dodatku o jazzowej proweniencji to w zasadzie nie wiadomo czego można się spodziewać. Spłycając problem rozwiązania mogą być tylko dwa, albo absolutne uderzenie albo zupełnie nieudane próby zmagania się z muzyczną materią. Często takie właśnie wpadki tuszuje się czy to rozbudowanym instrumentarium czy też nadmiarem dźwięków w pozbawionych emocji wirtuozerskich popisach. Wówczas mamy w dłoniach bezduszny album, który po dwóch przesłuchaniach przypadkiem zostawiamy u kolegi i nie dopominamy się o jego zwrot. Wracając jednak do problemu istnieje także ryzyko odnośnie doboru repertuaru, czy postawić na własne kompozycje, czy też po raz kolejny zaserwować słuchaczom to co jest im dobrze znane. Nie ma tu reguły i rzadko udaje się przewidzieć to czego życzyli by sobie sami odbiorcy. W przypadki omawianej przeze mnie płyty, artysta postawił jednak na to drugie, być może łatwiejsze rozwiązanie i przedstawił nam swoje wizje znanych i lubianych "hitów". Trzeba jednak przyznać, że nasz przyjaciel z mroźnej i odległej Skandynawii, Nils Landgren, dobrze wiedział co robi, a przede wszystkim jak to się robi. Już od pierwszych dźwięków utworu "Speak Low", rozpoczynającego płytę, trącane są najwrażliwsze struny duszy słuchacza, co sprawia, że wszystko co do tej pory robiliśmy schodzi na dalszy plan, a my chcemy poprostu wygodnie usiąść i zanużyć się w tej muzyce dogłębnie. I nawet srogie skandynawskie mrozy przestają jakoś być dla nas straszne. Dalej jest równie miło, mimo iż cały czas obracamy się w kręgu "poważnego" jazzowego grania i dalekie jest to od miałkiego i modnego "smooth". W utworach takich jak "This Masquerade", "In A Sentimental Mood" czy stingowym standardzie "Fragile" autor płyty pokazuje się jako świetny wokalista, z niesztampową barwą głosu. Mnie jednak Nils urzekł najbardziej jako genialny instrumentalista, każde jego solo było przemyślane, przy tym pełne energii i polotu, a przede wszystkim ciekawe co w przypadku gry na puzonie jest jak stąpanie po kruchym lodzie. Całkowicie posiadł moje serce solówką w utworze "I Will Survive". Mimo obecności na tej płycie tak wyrafinowanych jazzowych muzyków jak Esbjorn Svensson, Lars Dannielson czy Victoria Tołstoj, nie zdominowali oni albumu oddając się mrożącym krew w żyłach improwizacjom, czy szukaniu nowych dodekafonicznych brzmień. Płyta ta ma raczej charakter spotkania przyjaciół, którzy po latach tułaczki po jazzowych scenach tego świata postanowili tak po prostu pograć sobie hołdując prastarej tradycji wspólnego muzykowania. Bo cóż w muzyce może być piękniejszego niż wyrażanie siebie, swoich emocji, doznań poprzez muzyczne frazy, dźwięki i akordy, bez skrępowania goniącymi kontraktami i terminami kolejnych występów. Na szczególne wyróżnienie na tej płycie zasługuje sam jej autor, który wybrał chyba najpiękniejsze z kompozycji nam znanych, dodatkowo cudownie i lekko je zaaranżował, zaś następnie zaśpiewał i zagrał w taki sposób, że grzechem było by zmienić tu chociaż jedną nutę. Czyżby dzieło idealne???Ocena 9/10

Najlepsze albumy 2003



1. Jamie Cullum

Twentysomething (2003)






2 .Richard Bona

Munia: The Tale (2003)







3. Sting

Sacred Love (2003)







4. Dominic Miller

Shapes (2003)







5. Sevara Nazarkhan

Yol Bolsin (2003)







6. John Mayer

Any Given Thursday (2003)







7. Trijntje Oosterhuis

Trijntje Oosterhuis (2003)







8. Pat Metheny

One Quiet Night (2003)






9. Souad Massi

Deb (2003)







10. Cesária Évora

Voz d'Amor (2003)

"Sentir" czyli uczucia


Słowa to za mało, żeby opisać to co dzieje się na nowym albumie Yasmin Levy “Sentir”. Prawdziwa burza emocji, mieszanina kultury żydów sefardyjskich z andaluzyjskimi korzeniami artystki, a to wszystko doprawione tajemniczo i nieco mrocznie brzmiącym niemal nieużywanym już dziś językiem Ladino. “Sentir”, czyli uczucia, bo tak należy tłumaczyć ten tytuł jest niesłychanie trafnym określeniem, gdyż uczuć tych nie brak z obu stron, zarówno artystki jak i słuchacza.
Yasmin, trzema poprzednimi albumami zdążyła już przyzwyczaić swoich wyznawców, do których i ja się zaliczam, że nie w głowie jej wycieczki w stronę muzyki ładnej i przyjemnej, która nie będzie długo zalegać na sklepowych półkach. Wręcz przeciwnie, chętnie zapomina o nowoczesności i wszystkich jej dobrodziejstwach, chwytając za akustyczne instrumenty, zapominając o popularnych nurtach oraz sięgając jak najdalej się da do swoich korzeni. W rezultacie tego ofiaruje nam niesłychanie osobistą, pełną prawdy, uniesień i emocji muzykę, która zostawia ślad na duszy każdego, kto kiedykolwiek się z nią zetknął. Jej nowe kompozycje zaprezentowane na “Sentir” mienią się różnymi kolorami, raz to ognistego flamenco, innym razem tradycji sefardyjskiej by ostatecznie sięgnąć także i po jazz. Wszystko to przeplata się i łączy jak w najdoskonalszym, misternie wykonanym kalejdoskopie. To co urzeka za każdym razem gdy słyszę Yasmin, to jej pełen dramaturgi i tęsknoty głos, porażający po stokroć bardziej niż całe zastępy portugalskich pieśniarzy fado. Swoim głosem potrafi dotrzeć w najczulsze miejsca, co udowadnia niejednokrotnie, ale najpiękniej w cohenowskim “Hallelujah” przy którym łzy aż cisną się do oczu. Czasem wydaje się to niesprawiedliwe, że Bóg obdarował ją tyloma dobrami jak uroda, talent i niesłychana wrażliwość. Jednak gdy słucham tej płyty po raz kolejny i kolejny jestem mu wdzięczny za taką niesprawiedliwość. “Sentir” to poważny kandydat do mojej płyty roku. Ocena 10/10

Gavin DeGraw - Free


W poszukiwaniu roboczo nazywanego przeze mnie "dobrego popu", sięgam po nową płytę Gavina DeGraw. Ciekawi mnie to, jak ten młody artysta radzi sobie na muzycznym rynku, gdy oczekiwania w stosunku do niego są naprawdę spore. Bo przecież z jednej strony, coraz większa konkurencja w tego typu muzyce. Jason Mraz, czy Wouter Hamel, swoimi nowymi płytami bardzo wysoko postawili poprzeczkę. Zaś z drugiej Gavin jest przecież artystą niejednokrotnie już docenianym za swoje muzyczne dokonania (nominacje do Billboard Music Award oraz Radio Music Award). Tym bardziej nowa, trzecia już płyta młodego Amerykanina jest łakomym kąskiem dla żadnych "krwi i igrzysk" krytyków muzycznych. Zacznijmy jednak od początku, chociaż w zasadzie kolejność utworu od którego zaczniemy słuchać albumu nie ma tu znaczenia. I tu pojawia się już pierwszy duży atut tej płyty. Jest ona niesłychanie równa, co w przypadku dzisiejszych albumów pop jest bardzo rzadkie. Z reguły poza dwoma, góra trzema singlowymi hitami nie ma na nich nic, co mogło by na dłuższą chwilę przyciągnąć naszą uwagę. Słuchając tego albumu kilka razy, dość szybko zauważymy, że kompozycje, które tu się znalazły nie są przypadkowe, a co więcej są staranie przemyślane. Od strony muzycznej dzieje się tu również wiele dobrego, zacznijmy od sprawcy tego wydarzenia. Przyjął on na siebie rolę odpowiedzialną, gdyż oprócz partii wokalnych, gra on również na gitarach oraz fortepianie. I tu kolejny atut i pochwała z mojej strony (a tych nie będę tym razem oszczędzał). To co mnie urzekło, to świadomość miejsca poszczególnych instrumentów w kompozycje oraz sposób ich użycia. Żaden z nich nie jest zanadto ekspansywny, lecz spełnia rolę dokładnie taką jak powinien spełnić. Gavin jest doskonałym akompaniatorem, szczególnie gdy zasiada przy fortepianie. Najlepiej słychać to w kompozycji "Dancing Shoes", jak widać kilka lat spędzonych w Berklee School of Music, ukształtowało go jako muzyka. Warto napisać także o pozostałych artystach współtworzących ten projekt. Gdy tylko przypatrzymy się nieco dłużej opisowi płyty, zobaczymy kilka dobrze znanych nazwisk. Na gitarach zagrał Audley Freed, na instrumentach klawiszowych George Laks, na co dzień muzyk zespołu Lennego Kravitza, zaś sekcje rytmiczną stanowią Andy Hess na basie, oraz perkusista Charley Drayton. Obecność całej czwórki jest na tej płycie nieoceniona. Grają tak, jak by jeszcze przed nagraniem, dokładnie wiedzieli czego oczekuje od nich Gavin. Pełne brzmienie, doskonała współpraca i mądre, przemyślane i skromne partie instrumentalne. Teraz czas na kilka uwag odnośnie stylu śpiewania Gavina. Od samego początku, jego tembr głosu oraz specyficzna maniera była mi bardzo bliska. Nie obyło się jednak bez skojarzeń, które nasuwały mi się same, przy każdym przesłuchaniu albumu. Być może to tylko moje subiektywne odczucie, ale ten styl śpiewania jest mi znany już z dokonań John Mayera. Nie traktuje tego jednak jako wadę tego albumu, osobiście bardzo cenie John, a gdy słucham kogoś o podobnej barwie głosu od razu staje mi się on bardzo bliski. Teraz czas aby wybrać, najlepsze według mnie utwory z płyty. Szczerze mówiąc, nie czuje potrzeby robienia tego, bo każdy z nich jest moim cichym faworytem. Jeśli jednak musiałbym to zrobić, to utwory "Stay", "Lover Be Strong" oraz wspomniany już "Dancing Shoes", oczarowały mnie najbardziej. Jeżeli tak właśnie bycie "wolnym" pojmuje Gavin DeGraw, to ja chce więcej takiej wolności w muzyce, i artystów którzy nie boja się pokazać siebie nawet pod groźba nie otrzymania kontraktu od wielkiej wytwórni. Ocena 9/10

Till Brönner - Rio


Mimo iż w kwestii najlepszych płyt 2008 roku powiedziano już wszystko i definitywne postawiono grubą kreskę pod ich listą, to ja pozwolę sobie zaapelować do każdego, kto na takiej liście nie mam recenzowanej płyty o rozważenie jej kandydatury. Rzecz ma się następująco. Niemiecki trębacz jazzowy Till Bronner, znany raczej w szacownym gronie entuzjastów jazzu i rzadko widywany na półkach sieciowych sklepów muzycznych nagrywa nową płytę. Do tej pory poruszający się w rejonie mainstreamu i jazzu akustycznego postanawia sięgnąć po "przyprawę" która rozgrzeje jego muzyką do czerwoności bardziej niż papryka chili nasze gardła. Wybór pada na Brazylię, kraj który słynie z muzyki radosnej, energetycznej, a przede wszystkim niczym nie skrępowanej. Dźwięki bossa novy potrafią sączyć się godzinami, ze starego odbiornika gdzieś w kawiarence na przedmieściach Rio de Janeiro, a goście popijający mocną miejscową kawę łakną jej nadal więcej i więcej. Tak samo i jest z tym albumem. Zacznę jednak od moich pierwszych wrażeń i myśli gdy "Rio" znalazło się w moim odtwarzaczu Zanim jeszcze zabrzmiały pierwsze dźwięki kompozycji "Mistérios", zastanawiałem się co wyjdzie z tak niecodziennego mariażu, bo przecież kulturę oraz styl muzyki niemieckiej, od tego co wszyscy kojarzą z Brazylią dzieli tak wiele, że trudno by wyobrazić sobie eklektyczne połączenie tych dwóch elementów. Moje próby rozwikłania zagadki kończą się jednak bardzo wcześnie, bo gdy słychać pierwsze muzyczne frazy, rozumiem już o wiele więcej. Till gra nadal swoim dźwiękiem znanym mi z jego wcześniejszych dokonań. Raz potrafi być bardzo Hot, by za chwile stać się Cool. Ma swój indywidualny styl, mimo iż słychać tu i Davis i Bakera, to przede wszystkim słychać samego Bronnera. Kolejne kompozycje płynące z głośników utwierdzają mnie w przekonaniu, że to właściwi muzycy, grający piękne kompozycje z wyczuciem i z niesłychanym poziomem emocji. Till zadbał także o atrakcyjność swojej płyty, zapraszając do współpracy naprawdę poważnych artystów. I tak oto na "Rio" usłyszeć możemy Annie Lennox, Luciane Souze, Kurta Elinnga, a także mistrza Sergio Mendeza. Album ten powstał pod silnym wpływem muzyki brazylijskiej, jej rytmu harmonii i melodyki. Artysta przewodniczący temu przedsięwzięciu, nie poszedł jednak łatwiejszą drogą, podszywając się pod modę panującą na bossa novę, przedstawił za to swoją wizję tej muzyki. Till Bronner pokazał nam Brazylię swoimi oczami, opowiedział znane nam historię na nowo. Efekt końcowy okazał się być naprawdę imponujący. Cały album stanowi spójną całość, która nie pozwala oderwać się od płynącej muzyki przed wysłuchaniem jej do końca. Reasumując Till i jego przyboczna gwardia stworzyli przepiękny intymny album, z ogromną dawką brazylijskiej energii i pogody ducha. Ocena:9/10

Jason Mraz - Mr.A-Z

Przemierzając dość miałki i do przesady wtórny rynek współczesnej muzyki pop, na całe szczęście natrafić można jeszcze na artystów, którzy swoją godną muzyczną postawą, znacznie poprawiają jego nadwyrężoną kondycję. Gavin de Graw, Jamie Cullum czy wreszcie recenzowany Jason Mraz to artyści w pełni świadomi swojego muzycznego celu, bezkompromisowi w trakcie jego realizacji,a także niesłychanie indywidualni co pomaga im uniknąć tej bolesnej, popowej wtórności i sytuacji kiedy muzyka zmierza do nikąd. Mraz posiadał także jeszcze jedną, bodaj najważniejszą we współczesnym biznesie muzycznym umiejętność. schlebiania gustom większości, przy jednoczesnym ograniczeniu do minimum zabiegów, dążących do zamiany muzyki na czysty komercyjny produkt z mniej ważna zawartością w środku.
"Mr.A-Z", to zbiór 12 kompozycji autorstwa samego Mraza, który czuwał nad powstawaniem tego albumu od samego początku, aż do końcowego etapu produkcji czyli bookletu, ciekawie i bogato wydanego. Na każdym z tych etapów postanowił zostawić rys swojej indywidualności, dzięki czemu poziom wiarygodności Mraza jako artysty jest bardzo wysoki. Oprócz skomponowania piosenek nagrał także większość partii gitary akustycznej oraz wszystkie główne wokale.
Zaprezentowana na albumie muzyka to mariaż większości znanych nam gatunków muzycznych. Jest więc czysty pop w klasycznej postaci w kompozycji "Wordplay", następnie głos Mraza zostaje wsparty przez rockowo brzmiące gitary, by już po chwili przejść w brzmienie akustycznej ballady z udziałem instrumentów smyczkowych oraz operową wokalną ornamentyką w "Mr.Curiosity" (brawa za odwagę). Po kolejnych przesłuchaniach bez problemu odnajdziemy także elementy r&b "Geek in the Pink" oraz kołyszącą bossa novę "Bella Luna". To co wydaje się być w tym przypadku najważniejsze to aptekarska precyzja w dozowania tych wszystkich składników, zaś następnie inteligentne zestawienie ich w logiczną układankę. Mraz to artysta, który wie o co chodzi w tej grze, doskonale wyczuwa naturalne dążenie do siebie tych elementów, a czasem na przekór temu decyduje się na zaskakujące kroki. "Mr.A-Z" mimo, iż pozostaje albumem popowym, to kryje w sobie wiele dobrego muzycznego rzemiosła. Na uwagę zasługuje bardzo składna gra sekcji rytmicznej (Ian Sheridan- Adam King), obecność w dwóch kompozycjach ex- gitarzysty Stinga- Lyle Workmana, który pojawia się grając na gitarze oraz dobro. Dla mnie osobiście jednym z ciekawszych wydarzeń na płycie jest jazzujące solo Raula Midona na gitarze klasycznej w kompozycji "Bella Luna". Na płycie nie brakuje także, dobrych partii wokalnych. To, że Mraz jest świetnym wokalistą nie podlega dyskusji, ale warto zauważyć w jaki sposób splata swój głos z pozostałymi w wielogłosowych harmoniach, nadając kolorytu swoim kompozycją. Do moich faworytów na płycie z pewnością zaliczę utwór "O. Lover" o ciekawej budowie formalnej , a przede wszystkim urzekającej ekspresyjnością. "Please don't tell her" po prostu płynie, nie robi niczego usilnie, i nawet gdzieś przypadkiem usłyszana przyciągnie naszą uwagę, a rockowy refren, aż prosi się o wspólne odśpiewanie. Być może ma w sobie trochę patosu, ale w odpowiedniej dawce. A na koniec popowe arcydzieło "Clockwatching". Urzeka mnie ta prosta, ale jakże skuteczna zabawa rytmem. Kolejny dowód na to że proste rozwiązania są najlepsze, a to co naturalne obroni się bardziej niż nadęte i na siłę inteligentne. Utwór o potencjale koncertowym.
Reasumując "Mr.A-Z" to świetny pełny, autorki album Jasona Mraza. To produkt autentyczny, mimo iż skierowany do szerokiego grona odbiorców. Stoi na wysokim poziomie wykonawczym, czego dowodem jest nominacja do nagrody Grammy za najlepszy album roku 2005. Być może posiada on swoje wady,ale nie widze konieczności ich szukania, gdyż i tak jest on jedną z lepszych rzeczy jaka przydarzyła się muzyce pop w ostatnich kilku latach.

Ocena9/10

Różne kształty piękna




Dominic Miller to artysta znany szerszemu gronu odbiorców, ze współpracy z największymi artystami światowej sceny muzyki pop. Ilość sesji nagraniowych w kórych brał udział znacznie przekracza wartości dziesiętne, zaś nazwiska takie jak Phil Collins, Tina Turner czy wreszczie Sting stanowią tylko dopełnienie jego muzycznego dorobku. Z tym ostatnim Dominic współpracuje już od blisko 20 lat, będąc współautorem takich stingowych hitów jak "Shape of my heart", "La belle dame sans regrets" czy "Lullaby to an anxious child". Jednak to tylko jeden z obszarów jego artystycznej działalności. Od wielu lat Dominic nagrywa świetne solowe albumy na których łączy wykształcenie gitarzysy klasycznego ze swoimi argentyńskimi korzeniami oraz zamiłowaniem do latynoskich rytmów. Tym razem postanowił jednak oddać hołd swoim największym mistorzom muzyki klasycznej, pozostających dla niego niedoścignionymi ideałami. Tak oto na albumie Shapes odnajdziemy kompozycje J.S.Bacha, L. van Beethovena, F. Schuberta czy T.G Albinioniego. Utwory zostały zaaranżowane na orkiestrę symfoniczną oraz gitare klasyczną, zaś w kilku z nich słychać także próby połączenia tradycji z nowoczesnością w postaci dodanych elektronicznych loopów. Jednak zrobiono to umiejętnie w granicach dobrego smaku. Sam Dominic gra niesłychanie pięknie i przejmująco. Brzmienie jego klasycznej gitary jest bardzo selektywne i unikalne. Zadbał także o obecność wielkich nazwisk na tzw. "liście płac". Sting, Placido Domingo, Alejandro Lerner, Chris Botti to zacni goście, którze przepięknie doprawili to dzieło. Każdy z nich dodał cząstkę siebie do kompozycji mistrzów czyniąc z nich prawdziwie arcydzieła. Myśle że płyta ta może być dobrym wstępem dla tych, którzy fascynacji muzyką klasyczną jeszcze nie przeżyli. Nie należy rozpatrywać jej jednak w kategorii albumu z podpisem muzyka klasyczna. To raczej spotkanie wielkich mistrzów z równie wielkim gitarzystą, którego doświadczenie i wszechstronność pozwala na danie im pewnego "oddechu", a słuchaczowi pozwoli zanużyć się w kojących duszę dźwiękach. Ocena 10/10

The Police- Spacerując po księżycu

Nie wiem czy to już głęboko zakorzeniona tradycja, lecz na pewno niepisany zwyczaj, który towarzyszy każdemu większemu wydarzeniu muzycznemu w naszym kraju. Wówczas to bowiem nasz rynek wydawniczy, w szczególności ten muzyczny przechodzi renesans. Bo jak inaczej nazwać to zjawisko kiedy w jednym miesiącu wychodzi kilka nowych biografii jednego artysty, równie wiele wznowień tych już nieco starszych pozycji, zaś czasem również i przekłady tekstów. No i to co najważniejsze, jak dotąd przerażająco drogie płyty stają się nagle hitem tygodnia, zaś ceny uśmiechają się do nas kusząco, że nie wspomnę już o kompilacjach, nagraniach koncertowych i wszystkim innym co zalicza się do tego muzycznego galimatiasu. Podobnie było tym razem, kiedy tylko stało się jasnym ,że 26 czerwca 2008 roku będzie pierwszą i jedyną okazją aby razem z kilku dziesięciotysięcznym tłumem wykrzyczeć, że „każda najmniejsza rzecz jaką ona robi to magia”, czy też wysłać list w butelce lub skosztować herbaty na Saharze. Słowem aby zobaczyć i usłyszeć na żywo pierwszy raz po ponad dwudziestu latach zespół The Police. Sami jego członkowie po zawieszeniu działalności zespołu i skupieniu się z lepszym lub gorszym skutkiem na karierze solowej stali się również autorami wspomnień, biografii zespołu, a także albumów fotograficznych Wystarczy wspomnieć o „Niespokojnej muzyce” Stinga ,czy „One Train Later” Andyego. Nawet „najsłabsze ogniwo” zespołu Henri Padovani postanowił opublikować wspomnienia ze swojej krótkiej współpracy z Policjantami zatytułowane „ Secret Police Man”. Wszystkie te pozycje a także godziny rozmów z sami artystami, menadżerami, oraz najbliższymi osobami z otoczenie Stinga, Andyego i Steawarta, stały się punktem wyjścia do dość karkołomnego zadania. Mianowicie skonfrontowania wszystkich punktów widzenia na te same wydarzenia i być może ustalenia jednej historii która naprawdę się wydarzyła, a nie była tylko wymysłem skłóconych ze sobą obłędnie bogatych gentelmanów. Wykonania tej ekwilibrystycznej sztuki podjął się weteran polskiego dziennikarstwa Wiesław Weiss. Książkę zatytułowaną „Spacerując po księżycu” co jest tłumaczeniem tytułu jednego z hitów tria już od samego początku czyta się bardzo lekko i przyjemnie. Można wręcz porównać ją do nie pozwalających oderwać się od siebie kryminałów. Nie jest to ten typ biografii która już w pierwszym rozdziale przytłacza nas mnogością dat,nazwisk, tytułów płyt etc. Oczywiście Pan Weiss nie pomija ich czy też nie przytacza nam tylko kilku tych najważniejszych, wręcz przeciwnie. Lecz robi to w sposób niemal niezauważalny, w rezultacie naprawdę nie jest to męczące dla czytelnika. Cechą która z pewności jest dużym plusem na korzyść tego wydawnictwa są świetne zdjęcia, często unikatowe, będące własnością samego autora lub rezultatem wielomiesięcznych poszukiwań. Szkoda tylko że większość z nich mamy możliwość oglądać tylko w czarno białych kolorach, zaś podpisy po nimi nie są niczym odrębnym tylko fragmentami tekstu, który właśnie przed chwilą przeczytaliśmy. Autor analizując historię The Police postawił na sprawdzoną i chyba najlepszą, a z pewnością najbardziej przejrzystą formę prezentacji czyli metodę chronologiczną, dlatego też każdy z rozdziałów opisuje kolejny rok działalności grupy. Dodatkowo autor postanowił poświęcić kilka stron na okres po reaktywacji, być może dlatego iż wiedział już,że Policjanci zawitają do Polski. Jak na każdą dobrą biografię przystało i tu nie zabrakło kompletnej dyskografii zespołu. Tym razem trzeba przyznać, że wykonana ona zostało w sposób nader dokładny. Opisane zostały nie tylko Longplay'e , lecz także wszystkie single,kompilacje oraz wydawnictwa na których znalazła się muzyka grupy. Ponadto także pozycje z ostatnich lat czyli wideo oraz dvd, oczywiście wszystko udokumentowane ilustracjami, znowu jednak czarno białymi. Po przeczytaniu tej biografii trudno jednoznacznie stwierdzić czy historia tu opowiedziana rzeczywiście jest tą właściwą, i czy autorowi udało się sprostać temu zadaniu lecz z pewności mogę powiedzieć, że ta „doskonale współpracująca trójka” staje się nam bliższa. Być może właśnie dlatego iż zostali oni przedstawieni tu jako normalni ludzie z krwi i kości, muzycy którzy, żeby osiągnąć swój dzisiejszy status musieli wiele przejść i poświęcić, a nie tylko jako zasłużeni weterani rocka, z niekończącymi się kontami bankowymi.

"Bona Makes You Sweat"


Fani Richarda Bony z pewnością dość długo czekali na taki album, co więcej niejednokrotnie sami dawali mu potajemne znaki, że to już czas aby podarować nam choć odrobinę tej niekończącej się afrykańskiej energii i pogody ducha. My Polacy zawsze jakoś nad wyraz mile gościmy go w naszym kraju, a i on sam chętnie tu grywa jak i kosztuje lokalnych specjałów (kto był na koncercie ten wie "it's żurek magic"). Niestety jednak to nie na nas padło, koncert którego możemy słuchać na tym albumie został w pełnie zarejestrowany na Węgrzech dokładnie rzecz biorąc w Budapeszcie. Nie jest to jednak powód aby obrażać na naszego "dobrego przyjaciela". Jeżeli komuś jednak wyjątkowo taki właśnie stan rzeczy się nie spodobał to już pierwsze dźwięki tego albumu szybko rozwieją tę odrobinę goryczy, bowiem Rysiu już od samego początku serwuje nam to czego często brak mi na jego studyjnych albumach czyli niesłychaną dynamikę i energię. Jeżeli ktoś zastanawiał się nad tym czy wybrać się na koncert Bony to ten argument powinien być głównym popierającym taki pomysł. Nigdy nie słyszałem tak czujnych muzyków, którzy w jednej chwili potrafią zagrać przepięknie, delikatne piana, by po chwili z nieokiełznaną siłą zaatakować słuchacza pełnym brzmieniem. I takiego grania na tym albumie jest mnóstwo. Jeżeli chodzi o repertuar, który znalazł się na płycie to nie było tu raczej zaskoczenia, zdominowały ją "przeboje" i muzyka taneczna, która niech zostanie zrozumiana w nieco inny sposób niż zazwyczaj. Tradycyjnie nie zabrakło stałego elementu koncertów Bony, czyli zabawy ze zwielokrotnianiem swojego głosu w przeróżnych konfiguracjach i najdziwniejszych interwałach niemożliwych do odtworzenia przez zwykłego śmiertelnika. Pozostaje tylko powiedzieć "Bona Makes You Sweat". Ocena 9/10

Spokojnie , spokojniej...Quiet Nights

Kiedy artystka tak wielkiego formatu jak Diana Krall, zapowiada nowe wydawnictwo, można powiedzieć, że elektryzuje to całe środowisko jazzowe no i przede wszystkim entuzjastów jej zmysłowego tembru głosu. Zawsze w takiej sytuacji spotykamy się z dwoma postawami co do takiego stanu rzeczy. Jedni, na długo przed premierą zacierają ręce, a w ich głowach uciążliwie wręcz, krążą myśli typu "czym, tym razem zaskoczy nas artysta", "oby tylko nie były taki sam" etc. Z drugiej zaś strony stoją ci, którzy w tzw. constans widzą wiele dobrego, bo przecież nam Polakom podobają się piosenki, które już dobrze znamy. Jedno jest pewne, zawsze do ostatniej chwili pozostaje ta szczypta niepewności i oczekiwanie, które wyostrza apetyt zarówno jednego i drugiego "obozu". Nie do końca utożsamiając się z przed premierowymi zapowiedziami samej artystki która mówiła: "Ta płyta jest zmysłowa, namiętna i erotyczna. Dokładnie taka jaka miała być...", wkładam krążek do odtwarzacza i po kilku minutach wszystko staje się jasne. Diana wybrała, bezpieczną ścieżkę po której podąża od wielu lat, lecz co więcej, złagodniała i pokazała swoją liryczną odsłonę. To mi się podoba, mija pierwszy utwór "Where or When", piękna orkiestracja, delikatna fortepianowa ornamentyka i wszystko cudownie płynie. Jest uroczo, trochę metafizycznie, szczególnie gdy albumu słucha się późnym już wieczorem. Mijają kolejne utwory, gdy nagle słyszę najbardziej ograny standard jazzowy na świecie "The Girl from Ipanema" ("The Boy from Ipanema"). Nie wierze, czemu artystka tak wielka musi sięgnąć na swojej płycie po znany wszystkim, aż do bólu utwór, czyżby brak pełnej, zamkniętej koncepcji nowego albumu? Dalej kolejny bardzo dobrze znany standard "Walk on By", rozpowszechniony przede wszystim przez Seala. Tym razem, broni się, bo aranżacja i wykonanie jest naprawdę z najwyższej półki. Powoli zapominam już, o tej małej wspomnianej wpadce, gdy po chwili słyszę kompozycje "Este Seu Olhar", gdzie Diana podejmuje próbę zmierzenia się z ojczystym językiem Antonia Carlosa Jobima. Niestety moim skromnym zdaniem ponosi klęskę już po pierwszych wersach. Dalej mamy kolejną muzyczną perełkę,piękna kompozycja "So Nice", doskonały przykładna to, że jednak Diana potrafi dać drugie życie, dobrze znanej piosence. Album powoli zbliża się ku końcowi, bywa nostalgicznie, zmysłowo, generalnie miło. Gdy płyta mija, niestety nie mam nieodpartej ochoty włączyć jej ponownie. Czas więc na ostateczny sąd, album jest dobry, jakkolwiek zinterpretujemy takie lakoniczne uzasadnienie. Jednak tu rodzi się pytanie czy trafi on do którejś ze wspomnianych na początku grup słuchaczy. Ci, którzy oczekiwali całkowitej nowej Diany Krall z pewnością nie postawią tej płyty, obok swoich ulubionych albumów, a czy dla tych którzy lubią Diana taką jak jaką jest na tej płycie, nie powiedzą, że to za mało, że są rozczarowani? Tego nie wiem, mnie ta płyta po prostu nie urzekła. W porównaniu z takimi interpretacjami standardów muzyki jazzowej, jaki przedstawiła nam w zeszłym roku, na płycie "Loverly" Cassandra Wilson ten album wypada przeciętnie. Ocena 6/10

The Best of Bill Frisell Vol. 1: Folk Songs

Bill Frisell to wybitnej klasy muzyk, gitarzysta i kompozytor. O jego wielkości jako twórcy, czy też instrumentalisty chyba nikogo nie trzeba specjalnie uświadamiać. Szereg jego wieloletnich dokonań jest imponujący. Począwszy od lat najmłodszych kiedy to został zwycięzcą w prestiżowym konkursie gitarowym Harrisa Stantona, poprzez płyty i projekty z największymi sławami światowego jazzu takimi jak Jan Garbarek, John Zorn, John Surman, a także z innymi wielkiego formatu gitarzystami jak Pat Metheny czy John Scofield, po dzień dzisiejszy kiedy jest już artystą pełnym i dojrzałym. Od ponad 20 lat Frisell jest również związany z wytwórnią Nonesuch Records, która odpowiada za większość jego wydawnictw. Album który recenzuje jest pewnego rodzaju hołdem dla samego artysty, który chciał wyrazić szef muzyczny wytwórni. Postanowił bowiem wydać cykl albumów będących podsumowaniem dotychczasowego dorobku Frisella. Już na początku napotkano jednak pierwszy "problem", Bill jest bowiem także wszechstronnym gitarzystą, że nonsensem było by zamieścić na jednej płycie utwory z poszczególnych etapów jego muzycznego rozwoju i fascynacji. Receptą na to było idea stworzenia serii wydawnictw dzielących jego twórczość pod względem gatunkowym. Pierwszą pozycją na liście jest właśnie ten oto album zatytułowany "The Best of Bill Frisell Vol. 1 Folk Songs". Na jego całość składa się 15 "najlepszych" utworów, (trudno jednak posądzać mistrza Frisella o utwory złe), nagranych na przełomie lat 1990 do 2002 wydanych na albumach od "Is That You?" do "The Willies". Jako że jest to pewnego rodzaju kompilacja na płycie pojawia się wielu współpracowników artysty z tego przełomu. Usłyszeć możemy tu oprócz samej gitary mistrza między innymi dobro samego Jerrego Douglasa, mocny bas Viktora Kraussa i Kennyego Wollesena czy swingującą perkusję Joeya Barona. Muzyka zamieszczona na tej płycie jest po prostu piękna, nastrojowa i doskonała. Mimo, iż jest to dopiero pierwsza odsłona dokonań Frisella już po przesłuchaniu tego albumu wiemy jak wszechstronnym gitarzystą on jest. Mamy tu więc gitary akustyczne na, których gra partie rytmiczne jak i solowe z równym zacięciem i wyobraźnią. Według mnie na szczególną uwagę zasługuje jednak jego styl gry na gitarze elektrycznej, a przede wszystkim świadomość z jaką wykorzystuje ją, oraz rozmaite efekty gitarowe. Frisell potrafi stworzyć przestrzeń brzmieniową przy pomocy dwóch trzech akordów, pięknie improwizować, a także to co najważniejsze, dać słuchaczowi oddech i czas dla zrozumienia właśnie minionej frazy. Zachęcam każdego do sięgnięcia po ten album z kilku powodów. Po pierwsze jest on po prostu ładny i miło się go słucha. Po drugie wprowadzi każdego kto nie miał dotychczas styczności z artystą w pierwszy stopień wtajemniczenia w jego muzyczne wizje. A po trzecie płyta posiada bardzo interesujący booklet, ozdobiony kolorowymi wzorami i rysunkami, tak jak i sama gitara z, którą Bill Frisell pojawia się na okładce. Ocena 9/10