trwa inicjalizacja, prosze czekac...kolczyki naszyjniki

Nils Landgren - Sentimental Journey (Ballads II)


Kiedy solową płytę wydaje puzonista w dodatku o jazzowej proweniencji to w zasadzie nie wiadomo czego można się spodziewać. Spłycając problem rozwiązania mogą być tylko dwa, albo absolutne uderzenie albo zupełnie nieudane próby zmagania się z muzyczną materią. Często takie właśnie wpadki tuszuje się czy to rozbudowanym instrumentarium czy też nadmiarem dźwięków w pozbawionych emocji wirtuozerskich popisach. Wówczas mamy w dłoniach bezduszny album, który po dwóch przesłuchaniach przypadkiem zostawiamy u kolegi i nie dopominamy się o jego zwrot. Wracając jednak do problemu istnieje także ryzyko odnośnie doboru repertuaru, czy postawić na własne kompozycje, czy też po raz kolejny zaserwować słuchaczom to co jest im dobrze znane. Nie ma tu reguły i rzadko udaje się przewidzieć to czego życzyli by sobie sami odbiorcy. W przypadki omawianej przeze mnie płyty, artysta postawił jednak na to drugie, być może łatwiejsze rozwiązanie i przedstawił nam swoje wizje znanych i lubianych "hitów". Trzeba jednak przyznać, że nasz przyjaciel z mroźnej i odległej Skandynawii, Nils Landgren, dobrze wiedział co robi, a przede wszystkim jak to się robi. Już od pierwszych dźwięków utworu "Speak Low", rozpoczynającego płytę, trącane są najwrażliwsze struny duszy słuchacza, co sprawia, że wszystko co do tej pory robiliśmy schodzi na dalszy plan, a my chcemy poprostu wygodnie usiąść i zanużyć się w tej muzyce dogłębnie. I nawet srogie skandynawskie mrozy przestają jakoś być dla nas straszne. Dalej jest równie miło, mimo iż cały czas obracamy się w kręgu "poważnego" jazzowego grania i dalekie jest to od miałkiego i modnego "smooth". W utworach takich jak "This Masquerade", "In A Sentimental Mood" czy stingowym standardzie "Fragile" autor płyty pokazuje się jako świetny wokalista, z niesztampową barwą głosu. Mnie jednak Nils urzekł najbardziej jako genialny instrumentalista, każde jego solo było przemyślane, przy tym pełne energii i polotu, a przede wszystkim ciekawe co w przypadku gry na puzonie jest jak stąpanie po kruchym lodzie. Całkowicie posiadł moje serce solówką w utworze "I Will Survive". Mimo obecności na tej płycie tak wyrafinowanych jazzowych muzyków jak Esbjorn Svensson, Lars Dannielson czy Victoria Tołstoj, nie zdominowali oni albumu oddając się mrożącym krew w żyłach improwizacjom, czy szukaniu nowych dodekafonicznych brzmień. Płyta ta ma raczej charakter spotkania przyjaciół, którzy po latach tułaczki po jazzowych scenach tego świata postanowili tak po prostu pograć sobie hołdując prastarej tradycji wspólnego muzykowania. Bo cóż w muzyce może być piękniejszego niż wyrażanie siebie, swoich emocji, doznań poprzez muzyczne frazy, dźwięki i akordy, bez skrępowania goniącymi kontraktami i terminami kolejnych występów. Na szczególne wyróżnienie na tej płycie zasługuje sam jej autor, który wybrał chyba najpiękniejsze z kompozycji nam znanych, dodatkowo cudownie i lekko je zaaranżował, zaś następnie zaśpiewał i zagrał w taki sposób, że grzechem było by zmienić tu chociaż jedną nutę. Czyżby dzieło idealne???Ocena 9/10

0 komentarze:

Prześlij komentarz