trwa inicjalizacja, prosze czekac...kolczyki naszyjniki

Płyta tygodnia- Raul Midon "Synthesis"

Raul Midon to kolejny soulowy artysta przy którego albumie postanowiłem zatrzymać się nieco dłużej. "Synthesis" to trzecia już  płyta  tego twórcy , którego pokochałem już po wysłuchaniu jego debiutanckiego krążka. Jednak miłość taka stawia przed artystą spore wymagania. Po nie do końca zadowalającej drugiej płycie, tym razem moje oczekiwania była niesłychanie wygórowane. Jednak pierwsze takty utrzymanego w nieparzystym metrum utworu "Don"t be a Silly Man" rozwiały moje wszelkie wątpliwości co do kondycji Raula.

Już od samego początku Midon udowadnia, że  nadal jest nie tylko świetnym wokalistą, ale także  niesztampowym instrumentalistą. Z racji  niepełnosprawności wypracował własny styl gry na gitarze, łączący harmonie wraz z rytem, co brzmi, a w dodatku wygląda niesłychanie efektownie. Jego gitarowe partie zarówno te tradycyjne jak i z wykorzystaniem wspomnianej już techniki  brzmią naprawdę wybornie. Na "Synthesis" Midon  prezentuje autorskie kompozycje, a także covery m.in "Blackbird" grupy The Beatles w bardzo delikatnym, akustycznym aranżu z cudowną wokalną ornamentyką. 

Myśl, że w przypadku Raula Midona   nieuniknione będą  skojarzenie ze Stevem Wonderem czy Jose Feliciano, chociażby z racji faktu,  że podobnie jak i wspomniani panowie  jest on niewidomy. Jednak skojarzenia te nie powinny być dla niego krzywdzące, gdyż jako artysta zachowuje bardzo duży stopień autonomii zaś wszystko co zagra i zaśpiewa  brzmi bardzo osobiście i indywidualnie. Już od początku naszego bliższego "poznania się"  zachwycił mnie  styl prowadzenia wokalnej frazy Raula. Lekkość i polot towarzyszy mu zawsze bez względu na stylistykę w jakiej się porusza,a  przyzwyczaił nas już do częstych jej zmian. Jest więc tu miejsce i na numery soulowe jak i urocze pulsujące bossa novy. Słowem doskonały przekrój przez najpiękniejsze muzyczne rejony. 

Trudno znaleźć mi dobre określenie dla tego albumu.  Im bliżej końca tym bardziej rozmywają się granice między ostatnimi kompozycjami. Jednak obecność tu takich utworów jak "These Wheels" czy "Next Generation"  sprawia, że momentami mam wrażenie, że obcuje z najczystszą formą ideału.
Ocena: 9/10

Płyta tygodnia- David Ryan Harris "The Bittersweet"

W tym tygodniu rekomenduje album, który powinien przypaść  do gustu  fanom Johna Mayera, do których zalicza się także piszący te słowa. Podobieństwo stylistyczne obu tych artystów nie jest jednak przypadkowe. Warto wiedzieć, że  David na co dzień jest  bliskim współpracownikiem Johna , zaś podczas tras koncertowych występuje jako jeden z 3 gitarzystów obok lidera i Robbiego McIntosha oraz wspiera Mayera wokalnie. 

Muzyka jaką  prezentuje słuchaczowi Harris na albumie "The Bittersweet" oscyluje w okolicach popu oraz soulu. Nie trudno doszukać się tu także  nawiązań do innych gatunków jak np. rock. Sam autor umiejętnie wybiera z nich  to co uważa za najciekawsze w wyniku czego powstaje interesujący produkt finalny, który nie da się bezimiennie zaszufladkować. 

Harris dysponuje licznymi talentami, które bez kompleksów prezentuje na swoim drugim solowym albumie.
To jeden z ciekawszych wokalistów jakich miałem okazję słyszeć. Jego ciepła, pastelowa barwa głosu jest doskonałym lekarstwem na skołatane nerwy, co najlepiej odzwierciadlają   kompozycje takie jak "All I Need" oraz "Turn Around", które  pozwalają wyciszyć się i całkowicie  zanurzyć  w  ich doskonałej harmonii. Autor  jawi się tu  także jako świetny instrumentalista oraz kompozytor. Jego gitarowe partie nie są ekspansywne i często pozostają na drugim planie. Jednak ich subtelne wykonanie oraz perfekcja artykulacyjna tworzą z nich prawdziwe perełki. 

David Ryan Harris to naprawdę niecodzienny i zjawiskowy artysta,  który ku mojej uciesze oprócz pracy z takimi tuzami jak  wspomniany już John Mayer czy Dave Matthews, znajduje czas na nagrywanie swoich świetnych solowych płyt. Szkoda jednak, że robi to tak rzadko.
Ocena:9/10

Płyta tygodnia- Nikki Yanofsky "Nikki"

Nowy element na moim blogu,  czyli płyta tygodnia. Niech ten cotygodniowy cykl  rozpocznie pewna młoda dama...zaskakująco młoda jak na poziom muzyki, którą wykonuje. Nikki Yanofsky to 16-letnia kanadyjka, która zadebiutowała koncertowym albumem  prezentującym  almanach  światowej muzyki jazzowej.

Pierwszy kontakt z jej debiutanckim, studyjnym  albumem  sprawił, że odetchnąłem z  ulgą, gdyż obawiałem się kierunku jaki wybierze ta  nad wyraz zdolna artystka po entuzjastycznie przyjętym debiucie. Na całe szczęście nikt nie chciał z niej uczynić kolejnej sezonowej gwiazdki, lecz postanowiono dać jej pole do zaprezentowania całego wachlarza niecodziennych umiejętności.  To co naprawdę zaskakujące gdy spojrzy się na dziewczęcą jeszcze twarz Nikki to fakt, że  śpiewa ona najprawdziwszy jazz i to w dodatku z wykorzystaniem niesłychanie trudnej techniki scat. I robi to rewelacyjnie. Oprócz standardów znanych z wykonań m.in Elly Fitzgerald, znalazły się tu także kompozycje napisane przez duet Yanofsky/Harris. Zaś za produkcje albumu odpowiedzialni są  Phil Ramone i Jesse Harris zdobywcy prestiżowych nagród Grammy.  

Album  ten  jest trochę nazbyt eklektyczny i nie wyklarował jeszcze jednoznacznej stylistyki w której na dłużej mogła by  pozostać Nikki, lecz na pewno pozwolił jej ukazać  niesztampową muzyczną wrażliwość.  Przewija się tu zarówno klasyczny rythm&blues, swing  oraz  bigbandowe i orkiestrowe aranże,a elementem spajającym w całość wszystkie te muzyczne wątki jest naprawdę zjawiskowy głos  Nikki.  Czasem nadal trudno mi uwierzyć, że to właśnie ona wydobywa z siebie te wszystkie zawiłe wokalne frazy, niemożliwe do odtworzenia przez zwykłego śmiertelnika.
Ocena: 9/10

Epka promująca nowy album Nikki Yanofsky "Nikki"

Albumy koncertowe - część I

Spośród wielu płyt koncertowych jest kilka takich które na dobre zapadły mi w pamięć i zawsze gdy do nich wracam odkrywam magię tego wieczoru na nowo. Ułożenie ich jest zupełnie przypadkowe, gdyż nie umiałbym ocenić i porównać emocje jakie we mnie wywołują.  


Richard Bona w końcu uraczył nas płytą koncertową. Dawka energii zawarta na tym krążku jest wprost powalająca i " konia z rzędem" temu kto potrafiłby przejść obok takiej muzyki spokojnie, nie tupiąc sobie rytmicznie nogą czy wesoło pogwizdując. Ku mojej niesłychanej radości w końcu udało się uwiecznić to co w muzyce Bony cenie sobie najbardziej. Mianowicie niesłychaną dynamikę oraz radość z gry całego zespołu, czego często brakowało mi na studyjnych nagraniach artysty.


Kolejny z albumów, który sprawił, że moje serce zabiło szybciej to wydawnictwo Johna Mayera, zarejestrowane na żywo w Los Angeles. Tak wiem szalejące nastolatki ubóstwiające przystojniaka Johna to niezbyt dobra rekomendacja dla artysty, którego ceni się naprawdę wysoko. Ale gdy przepchniemy się już przez ten tłum, usłyszymy doskonałego instrumentalistę który nie daje chwili wytchnienia całym zastępom swoich stratocasterów, pełnego charyzmy, który pisze po prostu dobre rockowe numery. Czy potrzeba nam czegoś więcej?





John Mayer po raz drugi...czy to słabość do tego artysty czy po prostu jego niesłychany magnetyzm, który sprawa, że nie potrafię oderwać się od jego muzyki na dłuższą chwilę. Myślę, że i jedno i drugie odgrywa tutaj rolę. Jednak nie można odmówić mu niesłychanej swobody  z jakim wykonuje swoje utwory. Ich koncertowe wersje to jakby drugie życie jakie daje im Mayer. Pełne energii i cudownej  improwizacji na tle idealnie pracującej sekcji  Jordan-Palladino.






Koncertowa płyta gigantów elektrycznego jazzu. Jeśli ich albumy studyjne są wręcz doskonałe, to aż strach pomyśleć czego można spodziewać się po tym nagraniu. Perfekcjonizm, niepowtarzalny feeling i radość z wykonywania muzyki na żywo to znaki rozpoznawcze dla Spyro Gyra. Ten album jest tylko potwierdzeniem tej tezy.







Na deser zostawiam  koncertowy album wokalistki, która może równać się z największymi głosami światowego jazzu. „Aga Zarayan Live in Palladium” to album doskonały, ostateczny w każdej swojej frazie. Słowem,  jazz z najwyższej półki, pełen przestrzeni i cudownych harmonii, a co najważniejsze to nasz rodzimy produkt. 

"Muzyka to sposób reakcji na wszystko co nas otacza..."

Zapraszam do przeczytania wywiadu z zespołem Carrion, który przeprowadziłem dla serwisu internetowego Netfan.pl. Wywiad zatytułowany "Muzyka to sposób reakcji na wszystko co nas otacza..." znajdziecie na stronach serwisu lub bezpośrednio pod tym linkiem Wywiad Carrion





fot. MJM Music 

Mike Zito "Today"


Współczesny rynek muzyki bluesowej, od kilku lat przechodzi rewolucje. Co raz więcej pojawia się na nim młodych, zdolnych i pełnych świeżych pomysłów artystów, którzy często umiejętnościami oraz zapałem do pracy przewyższają nieco ospałych i wtórnych mistrzów gatunku. Na czele nowego pokolenia bluesmanów stoją aktualnie takie postaci jak Derek Trucks, Jonny Lang czy Joe Bonamassa. Te nazwiska już dziś zapisały się na dobre w historii bluesa. Jednak obok nich równie dobrze funkcjonują artyści, którzy zwykli grać rolę drugoplanowe.


Jednym z nich jest pochodzący z St. Louis Mike Zito. Album “Today” jest jego pierwszym pełnym wydawnictwem, zaś muzyka tu zawarta czerpie szeroko z klasycznego bluesa, soulu, a nawet funky. Nie jest to jednak album, który ma na celu wywołać u nas skrajny entuzjazm i zachwyt tym co słyszymy. Ma on jednak wiele cech, które z pewnością wprawią nas w pozytywny nastój.

Otwierający album rockowy numer "Love Like This"  to pierwszy z powodów, który każe mi wystawić tej płycie wysoką notę, jednak przy tym stawia poprzeczkę bardzo wysoko. Tej presji nie ulega jednak kolejny, nieco funkowy utwór “Superman”, który  pokazuje, że Zito dysponuje świetną barwą głosu, zaś frazę potrafi prowadzić bardzo lekko, jakby robił to trochę od niechcenia. Im dalej tym częściej artysta zachwyca swoim niesztampowym tembrem głosu. W kompozycji “Blinded” ukazuje nam swoje bardziej bluesowe zacięcie, by po chwili w przepięknym “Time To Go Home” pokazać, że równie dobrze potrafi poprowadzić liryczną melodię. Mike całkiem dobrze radzi sobie także w roli gitarzysty, wyznając zasadę im mniej tym lepiej, racząc nas częściej wysmakowanymi zagrywkami niż potężnymi riffami. Moje przekonanie co do nieprzeciętnych umiejętności gitarowych potwierdzają kolejne kompozycje, takie jak “Slow It Down” będąca powrotem do klasycznego bluesa oraz hendrixowsko brzmiący “Hollywod”.

Patrząc na płytę “Today” jako całość,  dochodzę do wniosku, że nie ma tu rewolucyjnych kompozycji czy wywołujących zachwyt gitarowych riffów. Jednak wszystko co prezentuje nam na swoim debiutanckim krążku Mike Zito jest utrzymane na wyjątkowo dobrym poziomie i właśnie to najbardziej mnie urzeka. To płyta nagrana z czystej przyjemności muzykowania, bez presji i bez kompleksów, z której bije wielka pozytywna energia, udzielająca się podczas każdego kolejnego przesłuchania.
Ocena: 8/10