trwa inicjalizacja, prosze czekac...kolczyki naszyjniki

Albumy koncertowe - część I

Spośród wielu płyt koncertowych jest kilka takich które na dobre zapadły mi w pamięć i zawsze gdy do nich wracam odkrywam magię tego wieczoru na nowo. Ułożenie ich jest zupełnie przypadkowe, gdyż nie umiałbym ocenić i porównać emocje jakie we mnie wywołują.  


Richard Bona w końcu uraczył nas płytą koncertową. Dawka energii zawarta na tym krążku jest wprost powalająca i " konia z rzędem" temu kto potrafiłby przejść obok takiej muzyki spokojnie, nie tupiąc sobie rytmicznie nogą czy wesoło pogwizdując. Ku mojej niesłychanej radości w końcu udało się uwiecznić to co w muzyce Bony cenie sobie najbardziej. Mianowicie niesłychaną dynamikę oraz radość z gry całego zespołu, czego często brakowało mi na studyjnych nagraniach artysty.


Kolejny z albumów, który sprawił, że moje serce zabiło szybciej to wydawnictwo Johna Mayera, zarejestrowane na żywo w Los Angeles. Tak wiem szalejące nastolatki ubóstwiające przystojniaka Johna to niezbyt dobra rekomendacja dla artysty, którego ceni się naprawdę wysoko. Ale gdy przepchniemy się już przez ten tłum, usłyszymy doskonałego instrumentalistę który nie daje chwili wytchnienia całym zastępom swoich stratocasterów, pełnego charyzmy, który pisze po prostu dobre rockowe numery. Czy potrzeba nam czegoś więcej?





John Mayer po raz drugi...czy to słabość do tego artysty czy po prostu jego niesłychany magnetyzm, który sprawa, że nie potrafię oderwać się od jego muzyki na dłuższą chwilę. Myślę, że i jedno i drugie odgrywa tutaj rolę. Jednak nie można odmówić mu niesłychanej swobody  z jakim wykonuje swoje utwory. Ich koncertowe wersje to jakby drugie życie jakie daje im Mayer. Pełne energii i cudownej  improwizacji na tle idealnie pracującej sekcji  Jordan-Palladino.






Koncertowa płyta gigantów elektrycznego jazzu. Jeśli ich albumy studyjne są wręcz doskonałe, to aż strach pomyśleć czego można spodziewać się po tym nagraniu. Perfekcjonizm, niepowtarzalny feeling i radość z wykonywania muzyki na żywo to znaki rozpoznawcze dla Spyro Gyra. Ten album jest tylko potwierdzeniem tej tezy.







Na deser zostawiam  koncertowy album wokalistki, która może równać się z największymi głosami światowego jazzu. „Aga Zarayan Live in Palladium” to album doskonały, ostateczny w każdej swojej frazie. Słowem,  jazz z najwyższej półki, pełen przestrzeni i cudownych harmonii, a co najważniejsze to nasz rodzimy produkt. 

2 komentarze:

Szymon pisze...

Z przedstawionych tu płyt koncertowych nie znam tylko Spyro Gyra. Pozostałe cztery uwielbiam bezgranicznie, a już szczególnie "Where The Light Is" Johna Mayera. Zresztą każdy z krążków tego artysty jest fenomenalny...

Pozdrawiam serdecznie i pozwalam sobie zalinkować Twojego bloga na mojej stronie.

Magenka pisze...

Ten twój "deser" skonsumuję jako pierwszy, OK? I poproszę o dokładkę :) Zasłuchuję się regularnie w My lullaby i Picking of the pieces, po płytę koncertową Agi koniecznie sięgnę, poobnie jak i jej najnowszą.
John Mayer odstraszał mnie swoją popularnością i celebrytyzmem, po twym poście trochę go posłuchałam i jestem zaskoczona pozytywnie. świetny głos! Trochę przypomina mi to moje początkowe ostrożne podejście do Jamiego Culluma. To było dla mnie odkrycie! ;)
A Richard Bona- właśnie w tle :)

Prześlij komentarz