trwa inicjalizacja, prosze czekac...kolczyki naszyjniki

Krzysia Górniak "Ultra"


To druga solowa płyta polskiej gitarzystki, absolwentki elitarnej szkoły jazzu w austriackim Grazu. Pierwszy kontakt z albumem jest bardzo przyjemny, ładna okładka nastraja ciepło słuchacza. Co więcej tak jest i dalej pierwszy utwór z gościnnym udziałem Kuby Badacha od razu wpada w ucho i śpiewamy go razem z artystą. Sekcja gra bardzo mocny groove, co jest w dużej mierze zasługą Wojtka Pilichowskiego. Jednak ta idylla nie trwa zbyt długo, bo gdy do głosu dochodzi główna postać tej płyty nie jest już tak miło. Styl gry jak prezentuje Krzysia Górniak jest tak niesamowicie eklektyczny, że słuchając jej mam się wrażenie jakby w naszej głowie przelatywały setki płyt, nazwisk gitarzystów etc. Mike Stern, Pat Metheny, Scoot Henderson, to skojarzenia, które przychodzą mi na myśl od razu, a po chwili zastanowienia mógłbym wymieniać dalej. To przykre, że tak dobrze wykształcony muzyk nie wypracował sobie własnego stylu, który sprawiłby, że album ten byłby z pewnością o wiele ciekawszy. Rzadko powracam do tej płyty co chyba mówi samo za siebie. Ocena 4/10

George Benson "Irreplaceable"


To bardzo dobra płyta, jako produkcja muzyczna. Perfekcyjna dbałość o każdy szczegół, doskonale brzmiące instrumenty oraz wokale. Jednak jak na solowy album króla jazzowej gitary to trochę za mało. Nie wiele na tej płycie jest samego jej autora, zaledwie kilka partii solowych, bardziej z kolei udziela się wokalnie. Całość odbiera się bardzo przyjemnie, a to chyba największy atut płyty zawierającej muzykę smooth jazzową. Szczególnie udane utwory to "Cell Phone" oraz "Black Rose". Warto odnotować także gościnny udział na tym albumie Richarda Bony oraz Gregoire'a Maret'a, co wzbogaca ją o charakterystyczne dla tych artystów brzmienie. Ocena 8/10

Katie Melua "Piece By Piece"


To drugi z albumów gruzińskiej damy, która obraca się w kręgu akustycznego, melancholijnego folk-popu. Album Piece by Piece to zdecydowanie udana produkcja, o bardzo równym poziomie. Artystka raczy nas na nim swoim aksamitnym głosem co sprawia, że nie można przejść obok niej obojętnym. Kompozycje, które wchodzą w skład set listy to naprawdę udane utwory, które brzmią prosto, lecz nie są pozbawione smaczków harmoniczno-melodycznych. Katie to artystka, która umiejętnie czerpie to, co najlepsze ze swojego ojczystego folkloru i łączy z europejską tradycją muzyki pop. Szkoda tylko, że postanowiła śpiewać po angielsku co odejmuje jej odrobinę wiarygodności artystki folkowej. Ocena8/10

Wu-hae "Opera Nowohucka"



Opera nowohucka to kolejny album grupy Wu-hae pochodzącej i mocno identyfikującej się z Nową Hutą. Wspomniana dzielnica jest także light motywem ich nowego projektu. Artyści stworzyli koncept album ściśle nawiązujący do 60-tej rocznicy jej powstania. Przed wysłuchaniem zawartej tu muzyki, warto zapoznać się z samą ideą jej towarzyszącą oraz tekstami będącymi tu ważnym ogniwem obok warstwy dźwiękowej. Na płycie wykorzystano między innymi obszerne fragmenty „Poematu dla dorosłych” Adama Ważyka, powojennego poety eseisty, który w swojej twórczości podjął próbę rozrachunku stalinizmu w Polsce. W swoim krytycznym poemacie obnażał obłudę i fałsz komunistycznej propagandy, a w szczególności obśmiewał kluczowe przedsięwzięcie stalinizmu w Polsce, tj. budowę Nowej Huty. Teksty Ważyka są więc punktem wyjścia do zrozumienia całościowego przekazu albumu. Piosenki zawarte na najnowszym albumie Wu-hae to bardzo wybuchowa mieszanka wielu stylów. Eklektyzm jaki artyści zaprezentowali nam na tym krążku, z pewnością świadczy o ich rozległych fascynacjach muzycznych oraz o słusznym przypisywaniu ich do nurtu crossover, który właściwie jest ciągłym poszukiwaniem nowych ścieżek. Jest tak faktycznie - barwy żywych instrumentów przeplatają się z tymi zsamplowanymi zaś mnogość wariacji rytmiczno-harmonicznych sprawia, że bez pełnego zaangażowania trudno czasem nadążyć za muzyczną wizją artystów z Wu-hae.Bliższemu przyjrzeniu się, zasługuje z pewnością niecodzienny skład formacji oraz ciekawe zastosowanie niektórych instrumentów. Główną podporą większości kompozycji jest Bzyk odpowiadający za samplery. Kreuje on kolejne utwory, robiąc to jednak w sposób bardzo inteligenty, odpowiednio dawkując elektroniczne brzmienia, które nie górują nad całością kompozycji, ale stanowią dla nich solidną podstawę. Prezentuje nam także całą gamę elektronicznych brzmień, począwszy od samplowanych etnicznych bębnów w utworze “Czarny”, poprzez bardzo połamane drum'n'bassowe rytmy, aż po odgłosy codziennego życia, jak w założeniach muzyki konkretnej (odgłosy burzy w “Niebo jest puste” lub wiejącego wiatru w utworze „Historia”). Moją uwagę zwróciło także nowatorskie zastosowanie gitary. Oprócz podpory harmonicznej, momentami pełni ona jakby rolę uczestnika dialogu z wokalistą, reagując na jego teksty. Również wiolonczela została wykorzystana w odmienny niż zwyczajowo sposób, tworząc plamy dźwiękowe wypełniające przestrzeń kompozycji. Nie jest więc tajemnicą, że zespół cały czas eksperymentuje czerpiąc inspiracje z rozmaitych źródeł, czasem bardzo od siebie odległych. Częstą koncepcją budowy utworu jest metoda kontrastu. Kilkukrotnie możemy więc usłyszeć szepczący głos wokalisty zestawiony z dynamicznymi ostinatowymi motywami, co sprawia, że tak ważne w tym przypadku teksty brzmią jeszcze bardziej dobitnie i przejmująco. Z pewnością był to cel autorów. Jednym z niedostatków albumu jest jednak brak żywej perkusji. Niektóre z kompozycji aż domagają się zastosowania akustycznego instrumentu, a sztuczne brzmienia bębnów zabierają im potrzebną “siłę rażenia”. Mowa tu szczególnie o utworach opartych na mocnych gitarowych riffach, które wiele zyskałyby na takim rozwiązaniu. Moim faworytem na albumie jest z pewnością utwór “Czyja to winna” ze świetnie brzmiącą sekcją instrumentów dętych oraz organami Hammonda. Utwór ten najlepiej definiuje kierunek w jaki zmierzają ze swą muzyką autorzy. Na płycie usłyszymy także znajome nam głosy takich postaci jak Maciej Maleńczuk czy Grzegorz Markowski w jedynym coverze “Nie patrz jak ja tańczę”. Przełomowym rozwiązaniem jest także sposób wydania albumu. Ukaże się on w formie pendrive'a w specjalnym opakowaniu. Czyżby muzycy zespołu przeczuwali, że wysłużone już płyty CD powoli ustąpią miejsca nowocześniejszym nośnikom? Ocena 7/10

Jamie Cullum "The Pursuit"


Dewastator fortepianów powrócił z nową płytą i już od samego początku dzieje się na niej naprawdę wiele. Z pewnością już sama jej okładka wywoła spore poruszenie wśród miłośników fortepianu. Fakt, Jamie dość drastycznie obchodzi się zazwyczaj z tymże instrumentem, ale gdy usłyszymy efekt końcowy, czyli nowe piosenki to jesteśmy w stanie wybaczyć mu jego pirotechniczne fascynacje. Na The Pursiut oprócz spektakularnych wybuchów znalazło się przede wszystkim naprawdę sporo dobrej muzyki. Wiele się zmieniło od momentu gdy światło dzienne ujrzała poprzednia płyta Culluma. Mimo, iż to nadal ten sam pełen werwy i niekończącej się energii młodzieniec, to jego dojrzałość oraz świeżość muzycznej myśli słychać tutaj w niemal każdym zagranym dźwięku i wyśpiewanej frazie. Ja osobiście bardzo ciesze się z tej przemiany, gdyż efektem jej jest nie znana dotąd strona wrażliwości tego artysty. Najbardziej słyszalna jest ona w utworach takich jak “Not while I'm around” czy też “If I ruled the world”, w którym Jamie zagrał jedną z najbardziej emocjonalnych i poruszających partii solowych na płycie. Dla tych którzy na The Pursuit szukali by jednak usilnie tego, do czego przyzwyczaił już nas Cullum na poprzednich albumach, czyli dynamicznych, swingujących utworów polecam “Just one of those things” oraz rythm&bluesowy “You and me are going”. Chociaż szczerze mówiąc jazzu na tym albumie jest niewiele to jego brak absolutnie nie odciska piętna na ogólnej wysokiej jakości muzyki.
To co jest wyraźnie słyszalne, a zarazem nowe to sporo interesujących rozwiązań aranżacyjnych. Cullum ciągle poszukuje czegoś, czym mógłby zaskoczyć słuchacza i czyni to w najmniej spodziewanym momencie. Pojawią się więc brzmienia elektroniczne, loopy zaś akustyczny fortepian zostaje zamieniony niekiedy na elektryczne pianino. Z pewnością sporą inspiracją podczas tychże poszukiwań świeżego brzmienia jest brat Jamiego- Ben, który na scenie muzyki elektronicznej zarówno jako wykonawca i producent ma już spore doświadczenie. Mam także wrażenie, że wersje utworów zarejestrowane na płycie słyszymy po raz pierwszy i ostatni gdyż zaczną one teraz żyć własnym koncertowym życiem co mam nadzieje usłyszymy na trasie promującej nowy album.
Na The Pursuit Cullum dąży do wyważenia idealnych proporcji, pomiędzy jazzem popem oraz rythm& bluesem .Wydawać by się mogło,że niemożliwe jest granie muzyki wyrafinowanej melodycznie oraz harmonicznie i jednoczesne schlebianie gustom większości odbiorców. Jednak płyta ta ma wiele cech które właśnie do tego dążą jak choćby singiel. “I'm all over it”. To przykład utworu który mimo swojej niebanalnej harmonii i budowy formalnej, jest typem piosenki, która tak mocno zapada w naszą pamięć,że zostaje tam na długie dni. Jednoznaczne określenie docelowego odbiorcy tej muzyki nie jest wcale takie łatwe. Z pewnością album zostanie dobrze przyjęty przez fanów Culluma ze sporym już stażem, ale jest także spora szansa, że muzyka ta uzyska aprobatę wśród słuchaczy poszukujących oraz tych którzy nie utożsamiają się raczej z muzyką jazzową czego jej z całego serca życzę. Ocena: 10/10

Haden&Forcione "Heartplay"



Każdy kto po przesłuchaniu płyty Pata Methenego i Charliego Hadena "Behind the Missouri Sky", pozostał pod jej ogromnym wpływem, i uległ nieodwracalnemu zauroczeniu z pewnością powienien sięgnąc także po ten recenzowany album, chodźby i dlatego iż jego współautorem jest wspomniany już Haden. Nie wiem czy określenie "kontynuacja", jest w tym przypadku słusznym ale z pewnością jest tu to "coś" co tak zachwycało na "Behind...". Oczywistą sprawą jest iż Antonio Forcione jest całkowicie pełnym i doskonałym gitarzystą, i współpracuje z Hadenem na równie wysokim poziomie jak czynił to Pat, a jego styl gry jest całkowicie osobisty i niepowtarzalny. Album dostarcza na 8 przepięknych, nastrojowych kompozycji, które trafiają do wnętrza słuchacza, i pozostają w nim na długo. Sama gra artystów wykracza dalego ponad wszelkie normy, z tymże raczą nas oni raczej pełnym, szlachetnym i wyważonym dźwiękiem niż obezwładniającą wirtuozerią. Myśle że doskonałym podsumowaniem albumu jest jego prosty lecz bardzo trafny tytuł, to muzyka płynąca prosto z serca. Miło jest czasem przypomnieć sobie, iż aby nagrać dobrą płyty nie potrzeba zbyt wiele, dwa akustyczne instrumenty, kilka urzekających kompozycji i odrobina siebie w tym co się robi. Ocena 9/10

McCoy Tyner - Guitars



"Guitars" to bez wątpienia jeden z najciekawszych albumów minionego roku, jednak oryginalność to tylko jeden z jego niewątpliwych atutów.Wydaje się, że mistrz fortepianu znudził się nieco brzmieniem swojego instrumentu i dlatego też wezwał do pomocy kilku swoich dobrych przyjaciół, którzy w dodatku dość sprawnie posługują się gitarą. Patrząc na nazwiska które pojawiły się na albumie można odnaleźć tu pewien klucz, nie są to bowiem artyści przypadkowi. To głównie gitarzyści z szeroko pojętego grona eksperymentatorów. Stawkę otwiera Marc Ribot, wieloletni gitarzysta m.in Toma Waitsa, jego gra jest bardzo elektryzująca, momentami nawet odstraszająca dla niewprawnego słuchacza. Następny w kolejce jest Bill Frissel, to artysta o bardzo wyrafinowanym stylu gry, potrafi zachwycić piękną frazą jak i kroczyć po zawiłych ścieżkach jazzowej improwizacji. Bardzo bliski stylowi gry Frissela jest kolejny z gości zaproszony na płytę. John Scofield, gra jak zawsze swoim ściegiem, dość chropowatym i groźnym dźwiękiem. Szkoda, że nagrał tylko jeden utwór na ten album, gdy pozostali mieli okazja wykazać się po trzykroć. Stawkę tych zacnych artystów zamykają nieco młodsi. Wirtuoz banjo Bela Fleck oraz Derek Trucks, który zaczął swoją karierę zawodowego gitarzysty w wieku kilkunastu lat. Warto odnotować także muzyków którzy pełnili rolę akompaniatorów, dla wyżywających się na swoich instrumentach gitarzystów. Genialnie towarzyszyli im Jack DeJohnette na perkusji oraz Ron Carter na kontrabasie. Potrafili stworzyć idealny groove, by za chwilę przejść przez kroczący swing do delikatnego walca jak np. w kompozycji "My Favorite Things". Mimo iż na albumie tym każdy z muzyków jest już niemalże żywą legendą jazzu, to wielki ukłon należy się autorowi tej płyty. McCoy Tyner, gra tu niesamowicie dojrzale oddając pole do improwizacji swoim kolegom, pozostając genialnym akompaniatorem. Uświadamia nas tym samym, że jest artystą spełnionym, który nagrywając kolejny album nie chce nikomu nic udowadniać, tylko przekazać swoją wizję muzyki. 8/10

Nils Landgren - Sentimental Journey (Ballads II)


Kiedy solową płytę wydaje puzonista w dodatku o jazzowej proweniencji to w zasadzie nie wiadomo czego można się spodziewać. Spłycając problem rozwiązania mogą być tylko dwa, albo absolutne uderzenie albo zupełnie nieudane próby zmagania się z muzyczną materią. Często takie właśnie wpadki tuszuje się czy to rozbudowanym instrumentarium czy też nadmiarem dźwięków w pozbawionych emocji wirtuozerskich popisach. Wówczas mamy w dłoniach bezduszny album, który po dwóch przesłuchaniach przypadkiem zostawiamy u kolegi i nie dopominamy się o jego zwrot. Wracając jednak do problemu istnieje także ryzyko odnośnie doboru repertuaru, czy postawić na własne kompozycje, czy też po raz kolejny zaserwować słuchaczom to co jest im dobrze znane. Nie ma tu reguły i rzadko udaje się przewidzieć to czego życzyli by sobie sami odbiorcy. W przypadki omawianej przeze mnie płyty, artysta postawił jednak na to drugie, być może łatwiejsze rozwiązanie i przedstawił nam swoje wizje znanych i lubianych "hitów". Trzeba jednak przyznać, że nasz przyjaciel z mroźnej i odległej Skandynawii, Nils Landgren, dobrze wiedział co robi, a przede wszystkim jak to się robi. Już od pierwszych dźwięków utworu "Speak Low", rozpoczynającego płytę, trącane są najwrażliwsze struny duszy słuchacza, co sprawia, że wszystko co do tej pory robiliśmy schodzi na dalszy plan, a my chcemy poprostu wygodnie usiąść i zanużyć się w tej muzyce dogłębnie. I nawet srogie skandynawskie mrozy przestają jakoś być dla nas straszne. Dalej jest równie miło, mimo iż cały czas obracamy się w kręgu "poważnego" jazzowego grania i dalekie jest to od miałkiego i modnego "smooth". W utworach takich jak "This Masquerade", "In A Sentimental Mood" czy stingowym standardzie "Fragile" autor płyty pokazuje się jako świetny wokalista, z niesztampową barwą głosu. Mnie jednak Nils urzekł najbardziej jako genialny instrumentalista, każde jego solo było przemyślane, przy tym pełne energii i polotu, a przede wszystkim ciekawe co w przypadku gry na puzonie jest jak stąpanie po kruchym lodzie. Całkowicie posiadł moje serce solówką w utworze "I Will Survive". Mimo obecności na tej płycie tak wyrafinowanych jazzowych muzyków jak Esbjorn Svensson, Lars Dannielson czy Victoria Tołstoj, nie zdominowali oni albumu oddając się mrożącym krew w żyłach improwizacjom, czy szukaniu nowych dodekafonicznych brzmień. Płyta ta ma raczej charakter spotkania przyjaciół, którzy po latach tułaczki po jazzowych scenach tego świata postanowili tak po prostu pograć sobie hołdując prastarej tradycji wspólnego muzykowania. Bo cóż w muzyce może być piękniejszego niż wyrażanie siebie, swoich emocji, doznań poprzez muzyczne frazy, dźwięki i akordy, bez skrępowania goniącymi kontraktami i terminami kolejnych występów. Na szczególne wyróżnienie na tej płycie zasługuje sam jej autor, który wybrał chyba najpiękniejsze z kompozycji nam znanych, dodatkowo cudownie i lekko je zaaranżował, zaś następnie zaśpiewał i zagrał w taki sposób, że grzechem było by zmienić tu chociaż jedną nutę. Czyżby dzieło idealne???Ocena 9/10

Najlepsze albumy 2003



1. Jamie Cullum

Twentysomething (2003)






2 .Richard Bona

Munia: The Tale (2003)







3. Sting

Sacred Love (2003)







4. Dominic Miller

Shapes (2003)







5. Sevara Nazarkhan

Yol Bolsin (2003)







6. John Mayer

Any Given Thursday (2003)







7. Trijntje Oosterhuis

Trijntje Oosterhuis (2003)







8. Pat Metheny

One Quiet Night (2003)






9. Souad Massi

Deb (2003)







10. Cesária Évora

Voz d'Amor (2003)