trwa inicjalizacja, prosze czekac...kolczyki naszyjniki

Guitarsstreet w magazynie muzycznym "4871"

Z przyjemnością informuje, że dla tekstów publikowanych na moim blogu, znalazło się także miejsce w prasie drukowanej. Recenzja płyty "Sprawca" Bartosza Borczyka, która mieliście okazję tu przeczytać, została wydrukowana w magazynie muzycznym "4871". Dla zainteresowanych link do wersji elektronicznej, pismo znajdziecie także w wielu miejscach we Wrocławiu związanych z kulturą.  

Ariel Ramirez Tango Quartet- „Aires”

To, co przekazujemy kolejnym pokoleniom w genach, wciąż jest dla mnie nierozwiązaną zagadką. Faktem jednak jest, że potomkowie wybitnych ludzi niemal zawsze otrzymują „w spadku” chociażby ślad bezcennego geniuszu przodków. Argentyński bandoneonista Ariel Ramirez to chodzący tego dowód. Wnuk wielkiego kompozytora i pianisty, również Ariela Ramireza, rozpoczął swoją muzyczną przygodę w wieku trzynastu lat, a na pierwsze sukcesy nie przyszło mu czekać długo. Liczne nagrody i wyróżnienia na festiwalach były wyrazami uznania dla kunsztu młodego wirtuoza.

Po wielu latach spędzonych z instrumentem i setkach koncertów u boku innych artystów Argentyńczyk przybył do Europy, by tu powołać do życia Tango Quartet. Muzycy tworzący ten niesztampowy kolektyw wnieśli ze sobą zupełnie nowe spojrzenie na tradycyjne argentyńskie rytmy i wraz z Arielem stworzyli oryginalne połączenie muzycznych kultur.Wart odnotowania jest nietypowy skład instrumentalny kwartetu. Bandoneoniście towarzyszy cudownie liryczny pianista Darek Samerdak oraz gitarzystka Dominika Białostocka, a przysłowiową wisienką na torcie okazuje się wokalista João de Souza. To wyjątkowa postać na tym albumie, a rola, jaką tu spełnia, także jest nietypowa. João to rodowity Portugalczyk, który do perfekcji opanował sztukę uwodzenia głosem. Na płycie pojawia się od czasu do czasu – dokładnie wtedy, gdy ma ochotę skomentować dźwięki grane przez swoich kompanów. Wówczas możemy liczyć na to, że uraczy nas kilkoma najwyższej próby frazami, które bezlitośnie ściskają serce i zmuszają oczy do ronienia łez wzruszenia.

Utwory zebrane na albumie Aires to kompendium wiedzy o gatunku muzyki pochodzącej z Ameryki Południowej. Nie mogło więc zabraknąć wielkiego Astora Piazzolli w obłędnym temacie Libertango czy też pełnego erotyzmu muzycznego motywu pochodzącego z kompozycji La Cumparisita Gerardo Rodrigueza. Jeżeli po tych niewątpliwych atrakcjach ktoś wciąż pozostawałby nieusatysfakcjonowany, na końcu albumu czeka na niego prawdziwa perełka. Już po pierwszych taktach kompozycji A Mi Manera odkryjemy dziwnie znajome dźwięki. Ta hiszpańskojęzyczna wersja wielkiego przeboju Franka Sinatry My Way to dowód na istnienie piękna absolutnego eksplozja emocji w głosie Joao zaś wywołuje u mnie przeżycia bliskie miłosnemu uniesieniu.

Album Aires formacji Ariel Ramirez Tango Quartet do dzieło unikatowe. Mam wrażenie, że artyści podczas obcowania z tą muzyką zupełnie się w niej zatracili, zakochali bez opamiętania, a w zamieszczone na albumie interpretacje oddali całych siebie. To płyta, która pełna jest emocji charakterystycznych dla muzyki Fado. Nie jest to typowy smutek czy żal, ale czasem gdy cudowna bandeonowa fraza lub fortepianowy pasaż trąci wrażliwą strunę naszej duszy, nie sposób opanować łez.

Ocena:8/10

Wywrotowy Kwestionariusz Artystyczny

Wywrotowy Kwestionariusz Artystyczny to  nowy projekt portalu Wywrota.pl. Przeczytajcie przewrotne odpowiedzi artystów na pozornie proste pytania. Kwestionariusz znajdziecie na stronach serwisu lub bezpośrednio pod linkami.

Wywiad z Mikisem i Wolskim

Zapraszam do przeczytania wywiadu z Mikisem i Wolskim, który przeprowadziłem dla serwisu internetowego Netfan.pl. Wywiad  znajdziecie na stronach serwisu lub bezpośrednio pod tym linkiem M/W












fot. universalmusic.pl

Bartosz Porczyk „Sprawca”

Wrocławska oficyna wydawnicza Luna Music ma niezwykły talent do wyszukiwania bardzo „niemodnych” artystów. Jednym z jej najnowszych odkryć jest Bartosz Porczyk - aktor teatralny i filmowy, który właśnie debiutuje, wręczając nam – słuchaczom - płytę  Sprawca. Ten podarunek okazuje się być wyjątkowy już na wstępie. Niesamowite fotografie przedstawiające Porczyka w przeróżnych, często szokujących, pozach rozbudzają apetyt drzemiącego we mnie łowcy „artystów szaleńców”.

Album rozpoczyna utwór tytułowy utrzymany w onirycznym nastroju, gdzie na tle rozedrganego rytmu artysta melorecytuje „wyznania sprawcy”. Dość szybko przekonuję się, że mocną stroną tego wydawnictwa będą świetne i przemyślane interpretacje jej lirycznych fragmentów. W przekonaniu tym utwierdzam się, słuchając kompozycji W(i)ara od gara czy Persona - obu zaśpiewanych bardzo dosadnie, a czasem wręcz agresywnie. Moją uwagę zwracają nie tylko interpretacje, ale również same teksty autorstwa duetu Porczyk-Babicka. To one niejednokrotnie stają się najistotniejszym z elementów tej doskonałej muzyczno-literackiej układanki. Autorzy tekstów przygotowali dla słuchaczy jedenaście słodko-gorzkich opowieści o rzeczywistości, które mimo iż czasem rozśmieszą, to częściej jednak zmuszą do zastanowienia lub ukłują gdzieś głęboko w serce, odzierając świat z kolorowych barw.

Porczyk to także czujny obserwator, który ostro i dosadnie wykpiwa współcześnie panujące mody i trendy. W kompozycji Promocja śpiewa:
„przy kolejkach już na taśmach wymarzony produkt świeci/
nie notują wcale durnie, że zgubili swoje dzieci...”.,

a w utworze Botox uderza jeszcze mocniej słowami:
„ciało naucz syndromu/
błagań o wtrysk silikonu...”.

Album zdecydowanie broni się także od strony muzycznej, dostarczając wielu oryginalnych rozwiązań. Świetne, dynamiczne i nasycone elektronicznymi brzmieniami aranżacje kompozycji Nieuchronna okupacja i Rzezipospolita dają mnóstwo energii, a przy tym w zgodzie sąsiadują z bardziej stonowanymi opracowaniami utworów Rozczulanka czy Dopalacze. Dwa ostatnie tytuły są moimi faworytami na tym albumie. Zaskakujące teksty w doskonałej interpretacji, otoczone przeszywającymi całe ciało dźwiękami sprawiają, że przeżywam muzyczne katharsis.

Płyta Sprawca nie jest propozycją oczywistą i łatwo przyswajalną. Rozwikłanie zagadek, które przygotował dla nas artysta, wymaga sporo czasu i poświęcenia, jednak daje wiele dobrych emocji i budujących przemyśleń. Bartosz Porczyk oferując nam swój debiutancki album, ryzykuje bardzo wiele. „Sprawca” to zupełne zaprzeczenie płyty, która szybko zniknie ze sklepowych półek. Każdy, kto po nią sięgnie i da się porwać tajemniczemu „sprawcy”, odbędzie podróż przez wiele barwnych krain, doświadczając przy tym niesamowitych przeżyć.  

Ocena: 8/10

Wywiad z Natalią Grosiak

Zapraszam do przeczytania wywiadu z Natalią Grosiak(Mikromusic), który przeprowadziłem dla serwisu internetowego Wywrota.pl. Wywiad  znajdziecie na stronach serwisu lub bezpośrednio pod tym linkiem NG

Wywiad z Me Myself And I

Zapraszam do przeczytania wywiadu z zespołem Me Myself And I, który przeprowadziłem dla serwisu internetowego NetFan.pl. Wywiad  znajdziecie na stronach serwisu lub bezpośrednio pod tym linkiem wywiad












fot. A Błażowska, M. Cieniawa

Various Artists- "Barcelona"

Składanka „Barcelona” daję świetną okazję do zasmakowania uroków sjesty w towarzystwie rozkosznych dźwięków prosto z Katalonii. O wyborny relaks zadbają artyści, którzy w swojej muzyce uchwycili magię tej śródziemnomorskiej metropolii. Wybór twórców kompilacji okazał się bardzo ciekawy. Oprócz oczywistych reprezentantów katalońskiej sceny tj. Ojos de Brujo czy Giulia y Los Tellarini, odnalazłem tu interesujących pieśniarzy i pieśniarki, w których muzycznych objęciach chcę pozostawać bez końca.

Od pierwszego spotkania urzekły mnie kołyszące rytmy kompozycji „Buena Gente” oraz „Madrid, Barcelona, Pekin” w wykonaniu wokalistki Salvarez. Świetnie czuję się także w towarzystwie innej z pań, ukrywającej się pod pseudonimem Almasala. Uwodzi mnie swoim lekko zachrypniętym głosem i melizmatycznym sposobem śpiewania, co szczególnie słychać w funkowo transowym utworze „Suhia”. Czujne ucho słuchacza bez kłopotu odkryje, że znalazła się tu także kompozycja „Barcelona” formacji Giulia y Los Tellarini, promująca doskonały film Woody’ego Allena „Vicky, Cristina, Barcelona”. Mnóstwo zjawiskowej urody dźwięków serwują nam również artyści z formacji Costo Rico oraz Jaleo Real w dynamicznych, ognistych piosenkach typu „Libertad” czy „Corazon II”.

Jednak to grupa Ojos de Brujo, ikona współczesnej sceny flamenco nuevo, wypada w tym zestawieniu najlepiej. Obłędnie wykrzykiwane przez charyzmatyczną wokalistkę słowa brzmią jak tajemnicze zaklęcia, a odczucia te dodatkowo potęguje drapieżność języka hiszpańskiego. Szaleńcze partie gitar flamenco oraz dziki puls sekcji rytmicznej dodają kompozycji „Todo Tiende” jeszcze większego animuszu.

Za jeden z większych atutów tej muzycznej propozycji należy uznać fakt, że prezentuje ona ogromną różnorodność, cechującą obecnie katalońską scenę muzyczną. Już pierwsze jej przesłuchanie uświadamia nam, że równie dobrze funkcjonują na niej artyści czerpiący z tradycyjnej muzyki Półwyspu Iberyjskiego, jak i ci, którzy tworzą stylistyczne kolaże, odważnie mieszając brzmienia elektroniczne z pulsem flamenco czy też rumbą.

Nie znam osoby, której nie zakręciła się łza w oku, gdy opuszczała Barcelonę, nawet po krótkiej w niej wizycie . Gdy sam przed kilkoma laty żegnałem się z tym cudownym miastem, oszołomiony jego blaskiem, rozpaczliwie szukałem czegoś, co pozwoliłoby mi zabrać ze sobą chociaż cząstkę tej niebywałej atmosfery. Po wysłuchaniu recenzowanej kompilacji wiem już, że odnalazłem to, czego wówczas tak bardzo mi brakowało.

To miły podarunek dla wszystkich zakochanych w katalońskim słońcu, którym doskwierają przywary polskiego przedwiośnia i wciąż tęsknią za błogostanem sjesty. Jednocześnie jest to doskonała mapa, która pozwoli odkrywać dla wielu nieprzetarte dotąd muzyczne szlaki.

Ocena: 8/10

Kurt Elling- „The Gate”

Rozważania nad wyłonieniem instrumentu najbliższego ideału nie mają najmniejszego sensu w obliczu dokonań Kurta Ellinga. Wokalista po raz kolejny udowadnia, że nawet najbardziej precyzyjna ludzka konstrukcja nie może równać się z ideałem, jakim jest ludzki głos. Artysta niejednokrotnie już toczył wokalno-instrumentalne pojedynki, czy to wykonując zawiłe gitarowe tematy Pata Metheny’ego („Minuano”), czy też śpiewając szaleńcze solówki saksofonu Johna Coltrane’a (płyta „Dedicated to you”). Za każdym razem efekt był wręcz oszałamiający i wprawiający w zadumę nad skalą możliwości ludzkich strun głosowych. 


Najnowszy album Ellinga „The Gate” to jedno z najbardziej oczekiwanych przeze mnie wydawnictw, po którym obiecywałem sobie naprawdę wiele. Jak się okazało, wszystkie życzenia zostały spełnione bardzo szybko, a to, co wydarzyło się dalej, zmieniło moje wyobrażenie o granicy ludzkich zdolności. Artysta wita się ze słuchaczami kompozycją „Matte Kudusai” z repertuaru zespołu legendy: King Crimson. Intymne wykonanie oraz leniwie wtórujący wokaliście zespół cudownie odpręża, a ostinatowy motyw kontrabasu wprowadza w hipnotyczny stan. Całość aranżacji dopełniają długo wybrzmiewające gitarowe flażolety oraz fortepianowe pasaże w wysokim rejestrze. Gdy po chwili po raz pierwszy słychać głównego bohatera, wiem już, że jego głos brzmi jeszcze pełniej i doskonalej niż na poprzednich albumach. Subtelnie prowadzona fraza oraz dyskretne dwugłosy wyznaczają nowe granice piękna, a lekkość, z jaką Elling wydobywa z siebie te wszystkie dźwięki, każe się zastanowić, czy to w ogóle jest możliwe. 

Kolejna z kompozycji to miły drobiazg z repertuaru Joego Jacksona. Mimo iż oryginalne wykonanie bliższe jest muzyce pop, to tutaj utwór ten bardzo wdzięcznie prezentuje się w nowych, swingowych szatach. Krocząca linia basu oraz lekka gra sekcji instrumentów perkusyjnych (Watkins-Castro) tworzą świetny fundament dla oszałamiających solowych popisów pianisty Laurence'a Hobgooda, który pierwotną progresję akordów traktuje jako punkt wyjścia do finezyjnych improwizacji.


Następny ślad geniuszu Ellinga odnajduję w utworze Herbiego Hancocka „Come running to me”. Po kunsztownej fortepianowej introdukcji zagranej ad libitum pojawia się niespieszny puls, na tle którego artysta serwuje nam wokalny spektakl godny wszelkich pochwał. Jego zwielokrotniony głos tworzy wysublimowaną harmonię, każdą frazę zaś kończy absolutnie perfekcyjne vibratto. Dzieje się tu naprawdę wiele - po raz kolejny zaskakuje pianista, który interpretuje harmonię kompozycji na własny sposób, przemycając w każdym takcie intrygujące akordy.


Do grona klasyków gatunku Elling zaprosił także Beatlesów. „Norwegian Wood” to popis całego zespołu. Świetna akustyczna sekcja rytmiczna (Gulley-Patittuci) po mistrzowsku operuje dynamiką i doskonale wyczuwa momenty, w których bezlitośnie uderza z całą swoją siłą. Wyrazy uznania kieruję także w stronę Johna McLeana za rewelacyjne solo wyraźnie nawiązujące do dokonań takich mistrzów jak John Scofield czy Bill Frisell. Jednak ostatecznie sięgamy muzycznego absolutu znowu dzięki Ellingowi. Kilka z zaśpiewanych przez niego fraz powoduje, że zacierają się granice między rzeczywistością a stanem hipnozy, w której pozostaję za każdym razem, gdy słucham tej płyty.


Druga część albumu przynosi równie wspaniałe przeżycia. W davisowskim „Blue in Green” Elling olśniewa swoją czterooktawową skalą głosu, a w „Samuray Cowboy” - promującej album zabawnej muzycznej miniaturze na głos i saksofon - z dziecinną radością bawi się dźwiękiem, tworząc jakby od niechcenie wyrafinowaną wokalną harmonię. Jednak to wciąż cisza przed burzą. Gdy tylko rozbrzmiewają pierwsze takty wonderowskiej „złotej damy”, jasnym staje się to, że artysta tym razem nie ma zamiaru oszczędzić nikogo. Z chwili na chwilę atmosfera staję się gęściejsza, a każdy z muzyków chce być na pierwszym planie. Szaleńcze „przebitki” perkusisty Terrona Gulleya, wzajemne przekrzykiwanie się wokalisty z saksofonem jest niczym sen szaleńca, który ja chciałbym śnić bez końca.


Kurt Elling jest wielkiej klasy wokalistą, a otoczony takiego pokroju muzykami jest uprawniony do tworzenia dzieł doskonałych, ponadczasowych interpretacji i ustalania nowej jakości w muzyce wokalnej XXI wieku.


Ocena:10/10 

Krafcy- "Ef"

Polski rynek muzyczny wciąż nie potrafi zbudzić się z koszmarnego snu, oferując nam raz za razem mętne kopie zagranicznych idoli. Jedynym światełkiem w tunelu nadal pozostają takie sprawdzone firmy jak: Mikromusic, Sofa czy Poluzjanci. Recenzowany tu zespół Krafcy to kolejny pretendent do tego zaszczytnego grona, którego statut wyraźnie zakazuje schlebiania komercyjnym gustom kosztem jakości muzyki. W tym kręgu przede wszystkim liczy się dobra melodia, nieszablonowy aranż oraz solidne wykonanie, a tych elementów na debiutanckim krążku „Ef” nietrudno się doszukać.

Kompozycje zawarte na tym albumie są niesłychanie równe. Trudno więc wskazać utwory, które odstają od ogólnie przyjętego wysokiego poziomu. Mimo że singlem promującym płytę wybrana została piosenka „Bez znieczulenia”, to w tej roli równie dobrze sprawdziłyby się także pozostałe propozycje. Osobiście mam tu wielu faworytów i niemały kłopot z jednoznacznym ulokowaniem uczuć. Album z dużym impetem otwiera drapieżna rockowa kompozycja „Mocny”, membrany kolumn basowych energicznie drgają w rytm takich utworów jak „Neony” czy „Błahe Chwile”, a mnie wciąż fascynują wszystkie te wyborne dźwięki. Jednak kwintesencję stylu Krafców najprecyzyjniej odzwierciedlają piosenki „Bez znieczulenia” oraz „Gwiazda Sezonu”, jawnie nawiązujące do złotej ery muzyki disco. Urzekają one swoim brawurowym wykonaniem i pozytywną aurą, którą wokół siebie roztaczają. Te funkowe wibracje działają na słuchacza jak kolorowe drinki serwowane za darmo na imprezie - wciąż mamy ochotę na więcej.

Wiele spośród zawartej tu muzyki to piosenki o tanecznym potencjale. Duża w tym zasługa dynamicznie pulsującej sekcji rytmicznej, która stanowi znak rozpoznawczy Krafców. Idealny feeling sprawia, że grane przez nich groove nie brzmią mechanicznie, ale stanowią źródło niezmierzonej energii, która udziela się słuchaczowi już od pierwszych taktów. Do tego dorzućmy jeszcze oryginalne partie instrumentów klawiszowych dodające wysublimowanego smaku niebanalnym aranżacjom oraz gitarowe zagrywki pełne funkowego zacięcia. W rezultacie nie trudno o to, aby znowu poczuć tzw. gorączkę sobotniej nocy.

Krafcy po wielu latach muzycznych poszukiwań zrealizowali w pełni autorski album, niezależny od panujących trendów i jak się okazało uszyli świetny muzyczny kostium, który wyróżnia ich spośród grania pełnego schematów i oczywistych zwrotów. Płyta „Ef” gości w moim odtwarzaczu już dłuższy czas i nadal przynosi mi wiele radości ze słuchania. Album ten to wymarzony debiut, który przytrafia się niezwykle rzadko, a rzetelnie wyprodukowane i wykonane utwory są jedynie ułamkiem tego, co dobrego przytrafiło mi się podczas obcowania z tą pierwszorzędną muzyczną propozycją.    

Ocena: 7/10



Wywiad z zespołem Blenders

Zapraszam do przeczytania wywiadu z zespołem Blenders, który przeprowadziłem dla serwisu internetowego NetFan.pl. Wywiad  znajdziecie na stronach serwisu lub bezpośrednio pod tym linkiem Blenders








fot. music zone

Piotr Polk- „Mój Film”

Recenzowany album jest propozycją wyjątkową. Oto bowiem w niespełna 38 minutach bezcenny ślad swojego talentu zostawili najwięksi twórcy polskiej muzyki rozrywkowej. Seweryn Krajewski, Włodzimierz Korcz, Romuald Lipko oraz nieodżałowany Jarosław Kukulski to klasa sama w sobie. Nie zawiedli także tym razem, układając dźwięki w ujmujące i finezyjne melodie. Na szczęście tempa tym wybitnym kompozytorom potrafił dotrzymać główny bohater tego projektu - Piotr Polk. Popularny aktor z muzyką związany jest niemal od zawsze i nie traktuje jej jedynie jako chwilowego kaprysu. Kiedy kilka lat temu zadebiutował albumem, na którym zaprezentował się w klasycznym jazzowym repertuarze, wiadomym było, że z tej muzycznej przygody może w przyszłości zrodzić się coś naprawdę interesującego.

Płytę otwiera kompozycja „Kosmiczny piątek” utrzymana w najbliższej artyście, swingującej stylistyce. Śpiewający aktor umiejętnie radzi sobie z wymagającymi frazami, intonując je czysto i do tego barwą, która potrafi zaciekawić. Taka udana autoprezentacja zachęca do dalszego zaangażowania się w tę muzykę, a zarazem gwarantuje, że wzniosłych przeżyć nie zabraknie aż do ostatniej nuty. Niedługo przychodzi czekać na wspomniane już przebłyski geniuszu polskich kompozytorów, którzy uczynili ten album unikatowym. Jako pierwszy daje o sobie znać Romuald Lipko, autor przepięknej piosenki „Jesień złota”. Ta rozkoszna bossa nova, olśniewa swoją lekkością i nostalgicznym nastrojem. To zarazem jeden z dwóch szczególnie mi bliskich utworów umieszczonych na tym wydawnictwie. Drugą z szumnie zapowiedzianych jest reprezentująca album piosenka „Mój Film”. Tym razem, zachwyca nieoceniony Seweryn Krajewski, który tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że jeżeli istnieje ktoś, kto potrafi zatrzymać ulotne piękno muzyki, to z pewnością jest nim kompozytor z kraju nad Wisłą.

Od samego początku nie można było również pozostać obojętnym na wdzięcznie wyśpiewane przez Piotra Polka teksty. Podobnie jak w przypadku muzyki, także i tym razem dokonano najlepszego z możliwych wyborów. Jan Wołek, bo o nim mowa, jak zawsze okazał się mistrzem drugiego planu, raz bawiąc celną ripostą, innym razem zmuszając do zadumy na rzeczywistością.  Urzeka ponadto wyjątkowy nastrój płyty. Kiedy z głośników sączą się subtelne orkiestrację, na tle których przemykają dyskretne fortepianowe pasaże lub gdy kołyszą nas błogie bossa novy, bywa bardzo balladowo. Po chwili jednak artyści każą nam zapomnieć o współczesnych trendach i przelotnych modach i serwują iście swingowy puls. Za całym tym aranżacyjnym majstersztykiem stoi pianista i producent Jan Smoczyński, który doskonale doprawił całość aromatycznymi i pieszczącymi zmysły słuchacza „przyprawami”.

Album „Mój Film” ukaże się w wyjątkowo bogatej wersji. Oprócz samej płyty otrzymamy DVD z zapisem koncertu, który odbył się w Sandomierzu i kilka innych miłych drobiazgów.

Ocena:7/10


„Made in France vol. 3”


Wrocławskie wydawnictwo Luna Music już od dłuższego czasu rozpieszcza nas uroczymi kompilacjami prezentującymi całe zastępy zdolnych, często zupełnie nieznanych w Polsce artystów. Tym razem do moich rąk trafiła trzecia już część projektu „Made in France” prezentującego najświeższe dokonania młodych francuskich twórców. Piękne dwu-płytowe wydanie i pomysłowa szata graficzna zachęcają do natychmiastowego odtworzenia zaklętej w cyfrowe bity muzyki.


Album otwiera doceniona już w Polsce wokalistka - Zaz. Swoim debiutanckim albumem nie tylko zaskarbiła sobie sympatię, ale także wzbudziła podziw dla swojego charakterystycznego, lekko ochrypłego głosu. Już w trakcie słuchania utworu „Je veux” jestem pewien, że czas poświęcony tej muzycznej pozycji nie okaże się stracony. Kolejna fascynacja przychodzi już po chwili wraz z kompozycją „Home is where it hurts” w wykonaniu francuskiej pieśniarki Camille, znanej m.in. ze współpracy z formacją Nouvelle Vague. Genialne zestawienie beatboxu, nowoczesnego aranżu i przejmującego głosu wokalistki przenosi słuchacza w inny wymiar muzycznych doznań i wyostrza apetyt na kolejne artystyczne przeżycia.Dalsza wędrówka szlakiem francuskich pieśni jest równie przyjemna. Ujmuje rozkoszny, połamany rytmicznie quasi-walczyk Emily Loizeau, swoją pastelową barwą głosu pięści uszy słuchacza Jayce Jonathan, a całkiem udanie prezentuje się także Marie-Pierre Arthur. Pierwszą z płyt omawianej kompilacji efektownie zamyka rewelacyjna kompozycja „Le combat ordinaire” formacji Fatlas Picards. Prosty, lecz niesłychanie zaraźliwy, przewijający się przez całą piosenkę motyw wokalny chce się śpiewać razem z artystami i wcale nie przeszkadza w tym bierna znajomość francuskiego. 

Jeszcze więcej uśmiechu na twarzy entuzjastów muzyki powinna wywołać druga część kompilacji „Made in France”. Rozpoczyna ją zaprzyjaźniona już grupa Fatals Picards w iście karnawałowym stylu zachęcającym do tanecznych popisów. Po raz kolejny mamy także przyjemność wysłuchać Marie Amelie, która zanurzając się w stylistyce francuskiego kabaretu, zachwyca lekkością wyśpiewywanych fraz oraz erotyzmem, jaki bije z jej głosu. Drugi z krążków także dostarcza nam kilka uroczych drobiazgów. Kołyszące dźwięki reggae w wykonaniu Manu Larrouy, jazzujący skład Paris Combo oraz brzmiąca nieco westernowo Adrienne Pauly to dźwięki miłe dla ucha.Na koniec zaś pozostawiłem dwie najbliższe mi kompozycje, które od pierwszego usłyszenia rzuciły na mnie nieodwracalny urok. Wspomniana już Emily Lozieau w skąpo zaaranżowanej balladzie „Sister” udowadnia, że piękno tkwi w prostych rozwiązaniach, prześliczna pieśniarka Berry natomiast w rozkosznej muzycznej miniaturze „Mademoiselle” olśniewa mnie, a wręcz zawstydza swym namiętnym szeptem.

Wyrazy uznania należą się twórcom tej składanki. Nie ma tu mowy o przypadkowych wyborach lub opieraniu swych decyzji na wynikach sprzedaży płyt czy popularności. Wręcz przeciwnie: to bardzo rzetelne przedstawienie francuskiej sceny muzycznej i jej obecnych nurtów. Trudno jednoznacznie sklasyfikować zawartą tu muzyczną mieszankę, jednak zdecydowanie dominują w niej brzmienia akustyczne w przeróżnych konfiguracjach. „Made in France vol. 3” to propozycja, która nie tylko uprzyjemni nam czas, ale także zachęci do dalszych poszukiwań. Kilku z artystów tu zaprezentowanych już stało się moim ulubieńcami. Po ponad 80-minutowej randce z nastrojową francuską chanson mam ochotę na więcej i to bynajmniej nie spożyte podczas odsłuchu wino odegrało tu kluczową rolę. Zaprezentowane na recenzowanej składance kompozycje nie wymagają dogłębnej analizy muzykologicznej, lecz każą rozkoszować się urokiem języka francuskiego, pozwalają marzyć o mieniących się tysiącami barw prowansalskich winnicach oraz maleńkich paryskich kawiarenkach z dala od wielkomiejskiego gwaru.

Ocena:7/10




St. James Hotel- "St. James Hotel"

St. James Hotel to katowicka formacja powstała w roku 2009. Dwa lata obecności na rynku muzycznym zaowocowały sporym bagażem doświadczeń, licznymi nagrodami oraz wyróżnieniami, a co chyba najważniejsze, bardzo interesującym premierowym materiałem. Artyści zebrali jedenaście utworów, które stanowią album zatytułowany po prostu „St. James Hotel”. Do swoich dotychczasowych osiągnięć zespół zaliczyć może również występy podczas Off Festivalu oraz 30. jubileuszowej Rawy Blues. Nie bez przyczyny to właśnie Rawa znalazła się w ich koncertowym kalendarzu, gdyż duch muzyki bluesowej jest obecny w debiucie formacji.

Otwierająca album kompozycja „Nic Nigdy”, od samego początku przyciąga moją uwagę. Świetna, pulsująca sekcja rytmiczna jasno wyznacza kierunek, w którym zmierza ten utwór. Filozofię solidnego rockowego grania dodatkowo świetnie realizują obaj gitarzyści, grając prosto, lecz bardzo charyzmatycznie. Muzycy nie pozostawiają nam ani chwili wytchnienia. W kolejnej piosence „W kłębach dymu” wciąż podnoszą dynamikę swojej gry i z każdym kolejnym dźwiękiem robi się naprawdę gorąco. Jest energetycznie, ale nadal bardzo „śpiewnie”, co świadczy o potencjalne, jaki tkwi w tej kompozycji.Ważnym „elementem identyfikującym” zespołu są oryginalne gitarowe partie. Co ciekawe nie tylko elektryczne sprzężenia i przesterowane, kąsające riffy odgrywają tu ważną rolę. Gitara akustyczna również opowiada wiele ciekawych historii. Jej brzmienie sprawia, że katowicki kolektyw znacznie wybija się poza sztywne granice muzycznych stylistyk i oferuje nam zupełnie nową jakość. St. James Hotel to zespół, który z pewnością potrafi zaciekawić i nie stanowi kopii artystów z zagranicy. Muzycy stanowiący tę formację to bez wątpienia ludzie o szerokich muzycznych horyzontach. Słychać to w niebanalnych kompozycjach, w których przecinają się szlaki wielu muzycznych gatunków. Umiejętnie wybierają z każdego z nich to, co ich zdaniem najbardziej interesujące, tworząc tym samym oryginalną „układankę”. 


Nie brak tu wycieczek w stronę bluesa, lecz nie liczmy na leniwe 12-taktowce, bo wszystko, co słyszymy, ma w sobie dużo polotu i energii. Zespół z pewnością inspirują także brzmienia bardziej stonowane, jak folk czy country. Moim zdaniem chłopaki najbardziej lubią jednak, rozpalić swoje instrumenty niemal do czerwoności, w dynamicznych, gnających na przełaj numerach, co udowadniają niejednokrotnie. Po kilkukrotnym przesłuchaniu albumu na niewielkiej karteczce wynotowałem sobie faworyzowane przeze mnie utwory, które niniejszym „odznaczę” dobrym słowem i wyrazami uznania. Bezapelacyjnym numerem jeden jest kompozycja „Nocnym tramwajem” utrzymana w „westernowym” klimacie i otoczona ze wszystkich stron efektownymi gitarowymi partiami. Moim zdaniem to świetny kandydat na pierwszy singiel z tego albumu, bynajmniej nie z racji niespełna trzech minut trwania. Po kilku mocnych i dynamicznych utworach można przyzwyczaić się do tego, że muzycy nie mają zamiaru zwolnić. Jednak piosenka „Kiedy i jak” daje chwilę wytchnienia i przedstawia tym razem akustyczno-liryczną twarz zespołu. Utwór, mimo iż prosty formalnie i harmonicznie, brzmi wybornie, jakby ze swojej prostoty uczynił największy atut. 

Ostatnim z wyróżnionych stała się zamykająca album kompozycja „Czekając na deszcz”. Świetnie prowadzona linia wokalu tworzy hipnotyczny nastrój, a rozedrgane gitarowe dźwięki przeszywają całe ciało słuchacza. Atmosfera gęstnieje z każdym taktem utworu, wysłuchanie jej zaś w późnowieczornych godzinach w ciemnym pokoju może przynieść niezapomniane doznania. Mocną stroną tego debiutu są również niebanalne teksty- daleko im do prymitywnych rymów i porównań. Stanowią one zbiór fascynujących opowieści, które stoją na równi z muzyką i z pewnością warto wsłuchać się zarówno w dźwięki, jak i w słowa. Słuchając recenzowanego tu albumu, z każdą kolejną kompozycją coraz bardziej przekonywałem się do St. James Hotel. Ostatecznie zaś stałem się ich sympatykiem. Muzycy z pewnością nie mają szczytnych celów reformy rynku muzycznego w Polsce, ale oferowana nam płyta stanowi doskonałą alternatywę dla wszystkich około muzycznych zjawisk, które zalewają nas w coraz to większej ilości. „St. James Hotel” to świetna płyta, która doskonale sprawdza się, gdy szukamy w muzyce czystej przyjemności, jednak dotrze i do tych, którzy potrzebują silniejszych przeżyć i emocji. 

Ocena:7/10 

Muzyczne podsumowanie roku 2010

Tradycją stało się już moje osobiste rozliczenie, z tym co w minionym roku zaserwowali nam ulubieni artyści. Po bardzo obfitym w interesujące premiery roku 2009, kolejne dwanaście miesięcy rozpoczęło się wyraźnym regresem. Niewiele z albumów ukazujących się w pierwszym kwartale, potrafiło zatrzymać mnie przy sobie na dłuższą chwilę i zaskoczyć czymś niecodziennym. Jednak pierwsze przejawy ciepłej wiosny, uwrażliwiły moje zmysły i wkrótce uległem kolejnym muzycznym zauroczeniom.

Jedną z pierwszych interesujących propozycji okazało się wydawnictwo współczesnego giganta gitary Joe Bonamassy. Artysta już wiele lat temu zyskał miano wirtuoza, kolejnymi płytami udowadnia zaś, że droga do panteonu gwiazd muzyki bluesowej jest już bliska końca. Black Rock to jego najświeższe studyjne dokonanie, które przez długi czas nie ustępowało miejsca innym albumom w moim odtwarzaczu. Nagrana w Grecji płyta okazała się prawdziwą „śródziemnomorską perłą”, z blues-rockowym pazurem. Nowa muzyka artysty, choć momentami doprawiona lokalnym folklorem, a czasem wręcz liryczna, nawet na chwilę nie pozostaje jednak na drugim planie i nie pozwala zapomnieć, że hałasujące gitary są tym, co Bonamassa kocha najbardziej. Artysta raz po raz chwyta nas za ramiona i mocno potrząsa, serwując mięsiste, riffowe granie i opętane, wirtuozerskie solówki. To jeden z tych albumów, który rozgrzewa mnie już na samą myśl o tym, że mam go w swojej kolekcji.

Moja miłość do zadziornego gitarowego grania zaowocowała kolejnymi dwiema świetnymi płytami, które umieściłem w tym podsumowaniu. Pierwszym z zapowiedzianych „chłopców z gitarą” jest Philip Sayce. To zarazem jedno z moich najważniejszych odkryć minionego roku. Założenia albumu Innerevolution są bardzo jasne i klarowne. To kawał dobrego grania prosto z serca, bez zbędnych udziwnień. Artysta pozostawia innym studyjne zabiegi, służące maksymalnemu wypieszczeniu każdego dźwięku, a w zamian serwuje nam gitarowe sprzężenia, analogowe przestery i fuzzy oraz olbrzymią dawkę energii. To album, który urzeka niczym nieskrępowanym muzykowaniem. Ostre, blues-rockowe gitarowe zagrywki i mnóstwo hałasu dokoła sprawiają, że działa jak narkotyk. Sayce udowadnia, że jest artystą świetnie odnajdującym się w wielu stylistykach, zarówno jako gitarzysta, jak i charyzmatyczny wokalista. To z pewnością kolejny z moich gitarowych faworytów, którego płytę chętnie postawię na półce obok albumów Jonnego Langa czy wspomnianego już Joego Bonamassy.

Blues-rockowy tryptyk zamyka najmłodszy z trójki panów: Scoot Mckeon. Trouble to świetna gitarowa płyta, w której czuć ducha Hendrixa i Stevego Ray Vaughana, z twórczości których ten młody gitarzysta czerpie pełnymi garściami. Nie ma w tym jednak nic złego, bo choć taki styl gry dobrze jest nam znany, to kompozycje na tym albumie mogą być już zaskoczeniem. Scott wędruje pomiędzy riffowym graniem, liryczną balladą w stylu Johna Mayera oraz brudnym psychodelicznym rockiem. Bez żadnych kompleksów serwuje nam całą gamę efektownych patentów i solówek, których pozazdrości mu niejeden gitarzysta z większym stażem. Oto wyrasta kolejny doskonały instrumentalista oraz niesztampowy wokalista, który bynajmniej nie śpiewa z konieczności.

Moja słabość do gitarzystów przez cały miniony rok nie dawała za wygraną i oto kolejny z nich zajął wygodne miejsce w tym zestawieniu. Płyta November Dominica Millera była jednym z najbardziej oczekiwanych przeze mnie albumów, głównie z powodu zapowiadanych przez samego artystę rewolucyjnych zmian w uprawianej dotychczas stylistyce. Wybitny muzyk sesyjny oraz wieloletni współpracownik Stinga naprawdę zaskoczył swoich fanów. Mistrz nastroju i subtelnego grania, dotychczas kojarzony głównie z brzmieniem gitary z nylonowymi strunami, postanowił pokazać swoje drugie oblicze. W efekcie zaserwował nam potężne rockowe riffy, które mieszają się z fusion oraz brzmieniami new age. Jednak mimo zamiany stylu, Miller nadal w podobny sposób pojmuje muzykę, a jak sam mówi zmienił jedynie narzędzie, na którym ją wykonuje. Kolejna świetna płyta w jego solowej dyskografii.

Wiele wartościowych dźwięków zaserwowali w tym roku artyści z drugiego muzycznego bieguna, którzy nie przywykli do hałasujących gitar, a bliższe są im fortepianowe pasaże. Jednak tak naprawdę również i oni lubią od czasu do czasu odrobinę porozrabiać. Z pewnością z tymi słowami zgodziliby się muzycy z formacji The Bad Plus. Swoim najnowszym albumem pokazali, że są jednymi z nielicznych artystów na współczesnej scenie jazzowej, którzy od lat kroczą wybraną przez siebie drogą, bez cienia komercji. Kompozycje tworzące najnowszy album udowadniają, że muzykom nadal nie znudziła się wędrówka na przełaj i wciąż potrafią dać niezłego energetycznego kopniaka. Never stop gna do przodu z każdym kolejnym utworem. Czasem aż trudno dotrzymać tempa artystom, którzy nie pieszczą uszu słuchacza ciepłymi i przyjemnymi frazami. Jest wręcz odwrotnie: tutaj panują twarde zasady i męska gra. To jazz, który wymaga zrozumienia - pełen dysonansowych napięć harmonicznych i ostinatowych hipnotycznych motywów. Słowem The Bad Plus tworzy muzykę, która nie zna granic i nie bawi się w zbędne konwenanse.

Kolejna pozycja obowiązkowa dla wszystkich entuzjastów jazzu to Herbie Hancock i jego „wyśniony projekt”, który okazał się być bardzo odważnym przedsięwzięciem. Próba przearanżowania tzw. nietykalnych utworów, jak np. Imagine Johna Lennona czy Don't Give up Petera Gabriela, na jazzową stylistykę doprawioną elementami world music, okazała się jednak ciekawa i nierażąca dla słuchającego. Album ten lśni od ilości gwiazd, które wzięły udział w jego nagraniu. To prawda, że muzyka łączy pokolenia, bo tu obok Wayna Shortera i Jeffa Becka odnajdziemy np. Pink oraz Seala. Bardzo podoba mi się taka otwartość Hancocka. To pewnego rodzaju symbioza: Hancock dzięki młodym artystom potrafi zabrzmieć bardzo współcześnie, a w zamian daje im rekomendację najwyższą z możliwych. Album ten, podobnie jak nagrany w konwencji „wspólnego muzykowania” Possibilites, jest uwiecznieniem doskonałej atmosfery i radości z wykonywania muzyki, które panowały podczas pracy w studio. To płyta nagrana bez jakiejkolwiek presji, cudownie szczera i prawdziwa.


Karierę Nikki Yanofsky śledzę wnikliwie niemal od samego początku. Moje skrupulatne obserwacje zaowocowały nawet pewną hipotezą, która zamierzam się podzielić. Otóż ta młodziutka wokalistka jest doskonałym przykładem na to, że Bóg nierówno rozdziela swoje dobrodziejstwa. Nikki to piękna młoda dama o genialnym warsztacie wokalnym, a przede wszystkim nieprzeciętnej muzycznej osobowości. Nie doszukiwałbym się tu tej Bożej niesprawiedliwości, gdyby nie fakt, że ma ona dopiero 16 lat. Przyznam jednak, że po tym jak zadebiutowała koncertowym wydawnictwem prezentującym almanach światowej muzyki jazzowej, z wielkim niepokojem czekałem na jej pierwszy studyjny album. Nastoletnia wokalistka nie rozczarowała mnie w ani jednym wyśpiewanym dźwięku. Bez najmniejszych kompleksów udowodniła, że świetnie odnajduje się nie tylko w jazzowych standardach, ale także w popowej i soulowej stylistyce. Na tle świetnych kompozycji z albumu Nikki artystka prezentuje nam szczyty jazzowej wokalistyki oraz swoją niesłychaną muzyczną wrażliwość. To z pewnością jeden z najważniejszych debiutów tego roku.

Wiosenne miesiące upłynęły mi w oczekiwaniu na kolejny album jednego z największych współczesnych artystów, którego każde wydawnictwo wywołuje u mnie ogromne podekscytowanie. Sama idea tego projektu jeszcze przed oficjalnym terminem wydania wywoływała skrajne emocje. Sting, bo o nim mowa, zdecydował się na nagranie swoich piosenek z orkiestrą symfoniczną. Nauczony doświadczeniem wiem, że w większości przypadków takie przedsięwzięcia kończyły się fiaskiem. Jednak tym razem historia potoczyła się zupełnie inaczej, czego owocem jest cudowny album Symphonicities. Jego główną siłą napędową okazał się nie sam Sting, czy jego przeboje, lecz bliskie ideału orkiestracje, za którymi stanęła cała plejada doskonałych aranżerów. I to właśnie zadecydowało o tym, że Sir Sting po raz kolejny wraca z wyprawy w pełnej chwale.

Tuż przed oficjalnym zamknięciem mojego rocznego podsumowania w jego szeregi wkradły się dwie niezwykłe płyty. Muszę przyznać, że artyści stojący za tymi wydawnictwami obeszli się ze mną bardzo okrutnie, gdyż bez najmniejszych skrupułów poprzewracali całą misternie tworzoną przeze mnie listę. Jednak tak naprawdę dziękuję im za to każdego dnia, gdyż muzyka, jaką mi w zamian podarowali, potrafi zmienić sposób patrzenia na świat.

Pierwszym z tak szumnie zapowiedzianych albumów jest wydawnictwo młodego geniusza instrumentów dętych Troya Andrewsa, znanego bardziej pod pseudonimem Trombone Shorty. Na krążku Backatown pokazał, do czego tak naprawdę można użyć puzonu - instrumentu, który w jazzie raczej nieczęsto występuje jako wiodący. To jednak nie koniec niespodzianek. Troy postanawia jawnie lekceważyć muzykę jazzową i klasyczne zasady w niej panujące, w efekcie czego to rytmy funky i r'n'b wiodą prym, a zaskakujące, eklektyczne zestawienia są tu na porządku dziennym. Niech nikogo nie zdziwią również przesterowane brzmienie trąbki (bo tym instrumentem artysta również biegle się posługuje) lub sekcja dęta grająca w bigbandowym stylu na tle ostrego rockowego pulsu z rozgrzanymi do czerwoności gitarami. Jednak prawdziwe oczarowanie przychodzi dopiero wtedy, gdy Troy zaczyna śpiewać. Obłędnie, porywająco i elektryzująco - tak, jak najwięksi mistrzowie gatunku. W obliczu tego wszystkiego zupełnie nie dziwi mnie nominacja do nagrody Grammy. Zastanawiające jest jedynie samo zakwalifikowanie płyty do kategorii jazzu, który na tym albumie jest jedynie punktem odniesienie do fascynujących muzycznych wędrówek.

Gdy wiele lat temu po raz pierwszy usłyszałem grupę Take 6 myślałem, że w muzyce wokalnej nie wydarzy się nic bardziej ekscytującego. Jednak kolejne olśnienie miało miejsce, gdy poznałem artystów tworzących formację Naturally 7. To nie tylko zauroczenie, czy mój chwilowy kaprys, ale prawdziwa miłość, uwielbienie i podziw, bo takie emocje towarzyszą mi już na samą myśl o tym, co znalazło się na ich najnowszym albumie. Twórczość Naturally 7 trudno porównać do czegokolwiek, bo chyba jeszcze nikt nie wspiął się tak wysoko w kręgach muzyki wykonywanej bez użycia żadnych instrumentów. Vocal Play to tytuł ich najnowszego albumu, a zarazem jedyne słuszne określenie tego, co tworzą artyści. Jednak tak naprawdę to, co robią ze swoim głosem przekracza możliwości ludzkiej percepcji i wymyka się wszystkim wymyślonym kategoriom.

Na koniec pozostawiłem album wyjątkowy, który wywarł na mnie ogromne wrażenie, mimo iż dotychczasową twórczość jego autora znam doskonale. Artystę od rzemieślnika odróżnia jednak to, że ten pierwszy nigdy nie jest do końca oczywisty llumination Josha Grobana to płyta, o której nie potrafię pisać inaczej niż w samych superlatywach. To album, który przekroczył poziom mojego pojmowania piękna i tym samym wyznaczył nową granicę, do której chyba nikt przez długi czas nie dotrze. Okrzyknięcie tej płyty albumem roku to wszystko, co mogę zrobić, by wyrazić zachwyt nad tym doskonałym dziełem. Josh Groban po raz kolejny udowodnił mi, że poprzez muzykę można oczyścić swoją duszę ze wszystkiego, co złe i każdego dnia na nowo odkrywać piękno tego świata.